< > wszystkie blogi

Wrzućmy coś na ruszt - lokalne specjały

7 June 2017
Południowa Afryka to nie tylko kraina przestępczości, gwałtów i mitycznych miotaczy płomieni montowanych w nadwoziach samochodów. To też miejsce w którym jedną z najbardziej rozpoznawalnych tradycji kulinarnych jest "braai" czyli grillowanie.
Nazwa "braai" wywodzi się od słowa "braaivleis" oznaczającego w afrikaans grillowane mięso. Ciężko doszukiwać się w tym jakiejś finezji, ale równie ciężko w menu restauracji doszukać się zwrotu "grilled meat", który zastępowany jest przez "braaied meat". Skoro już wiemy czym "braai" jest, warto byłoby przejść do tego, co na ruszcie może wylądować. Idąc do sklepu mięsnego bez problemu można nabyć wołowinę, jagnięcinę, baraninę, wieprzowinę oraz drób w przeróżnych konfiguracjach. Popularne są paczki grillowe, zawierające np. stek wołowy, kotlet jagnięcy oraz udko z kurczaka, dostępne w wersji doprawionej bądź surowej. Gdzieniegdzie da się również znaleźć mięso springboka, kudu (gatunki antylop) albo strusinę, ale nie są dostępne w każdym każdym sklepie. Jeden z najpopularniejszych wyborów to boerewors ("boer" - farmer, "wors" - kiełbasa) - surowa kiełbasa wołowa, często z dodatkiem baraniny lub wieprzowiny. Normy przygotowania boerewors zakładają, że mięso ma stanowić nie mniej niż 90% składu, w tym maksymalnie 30% tłuszczu. Pozostałe 10% to przyprawy z dominującą nuta kolendry i inne składniki. Z racji tego, iż sprzedawane są w formie dość długich zwiniętych pętek popularnym narzędziem mającym pomóc w ich "braaiowaniu" są specjalne ramki, takie jak ta na zdjęciu: Boerewors są również podstawą lokalnej wersji hot doga, czyli tzw. "worsroll". Nie samym mięsem jednak człowiek żyje (niestety). Popularnym dodatkiem, pełniącym tu rolę ziemniaków jest "pap" lub "mieliepap", czyli mamałyga gotowana w taki sposób, aby otrzymać gładką, jednolitą i sztywną masę, którą przekłada się do miseczek celem zastygnięcia i podaje się w takiej samej formie jak ryż w polskim "chińczyku", choć główną różnicą jest to, że w przeciwieństwie do ryżu, pap trzeba kroić nożem. Niestety pap sam w sobie jest prawie bez smaku, ale posiada za to potężne właściwości zapychające. Do pełni szczęścia brakuje jeszcze sałatki, bądź czegoś co będzie pełniło jej rolę oraz uprzyjemni jedzenie bezsmakowego papu, czyli chakalaka, która najbardziej kojarzy mi się z mocno przyprawionym, gęstym leczo, którego składniki zostały bardziej rozdrobnione. Niebo w gębie i chyba jedno z moich ulubionych doświadczeń kulinarnych.



Opisany powyżej zestaw można przygotować sobie samemu w domowym zaciszu, jednak ciekawszą alternatywą jest wybranie się do restauracji typu "shisanyama" ("chisa nyama"), co w przybliżeniu w języku zulu oznacza, a jakżeby inaczej - "grillowane mięso". Idąc do takiej restauracji, na dzień dobry otrzymujemy spory wybór różnych rodzajów mięsa, podrobów, dodatków. Wybieramy to na co mamy aktualnie ochotę, płacimy i w zależności od typu restauracji, siadamy przy stoliku i czekamy na świeżo grillowane mięso, bądź dostajemy własnego grilla, na którym samodzielnie przyrządzamy swój posiłek. (Całym sercem polecam grillowaną na medium wątrobę wołową - niesamowity smak). Bardzo ważnym elementem kulinarnego krajobrazu RPA jest suszone mięso, czy to w postaci droëwors, czy biltonga. Co domyślniejsi czytelnicy mogli skojarzyć już, że droëwors, to suszona wersja boerewors, w której skład wchodzi głównie wołowina.


Biltong, czyli coś bez czego nie wyobrażam sobie dnia, to peklowane, silnie przyprawione, suszone mięso - zazwyczaj wołowe, choć bez problemu można kupić biltong jagnięcy, drobiowy bądź przygotowany z różnych rodzajów dziczyzny.


Pierwotną formą przygotowania biltonga było umieszczanie dość sporych płatów wołowiny pod siodłami wołów. Mięso przez jakiś czas peklowało się w słonym, zwierzęcym pocie, a następnie było rozwieszane na gałęziach podczas upalnych słonecznych dni. Cechą charakterystyczną biltonga jest to, że serwowany jest zazwyczaj w postaci grubszych kawałków, a nie cienkich plasterków jak przykładowe, amerykańskie beef jerky. Ciekawostką kulinarną miasta w którym mieszkam jest bunny chow, czyli curry w chlebie, podawane z ostrą, orzeźwiającą sałatką z chilli i cebuli.


Jest to danie o typowo hinduskim rodowodzie. Najpopularniejsza teoria głosi, że stworzone zostało przez robotników pracujących na plantacjach trzciny cukrowej, którzy zostali przywiezieni do KwaZulu-Natal przez Brytyjczyków (do dnia dzisiejszego Durban posiada jedną z największych hinduskich społeczności w RPA). Jako iż curry jest podstawowym formatem hinduskiej kuchni, robotnicy zabierali je ze sobą na pola w wydrążonych bochenkach chleba, służących zarówno jako pojemnik, jak i zastępstwo dla tradycyjnych podpłomyków zwanych roti. ** Fotki kradzione z Wikipedii.
 

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą

Napędzana humorem dzięki Joe Monsterowi