< > wszystkie blogi

Powiało nudą

Od dziś zawsze będę kończył, to co zacz...

Nauka korzystania z kuwety

10 August 2009
Jeśli chodzi o moje mniemanie o ludziach, zwłaszcza o ich inteligencji, to nie specjalnie kryję się ze swoim zdaniem. Ludzie to idioci. W mniejszym lub większym stopniu, ale idioci. Z tej teorii wcale nie wykluczam siebie. Różnica polega jedynie na tym, że ja zdaję sobie z tego sprawę.

Tym razem jednak, zamiast załamywać ręce nad niereformowalnością rasy ludzkiej i jej obawach przed korzystaniem z dobrodziejstw tego, co potocznie nazywane jest myśleniem, chciałem przedstawić Wam pewien eksperyment, który przeprowadziłem ponad miesiąc temu, a którego wynik z góry przewidziałem. Jak się później okazało, ku mojemu pozytywnemu zaskoczeniu, błędnie. Ale nie uprzedzajmy faktów.

Dostałem wówczas pocztą, raczej większych gabarytów, kartonowe pudło. W zasadzie pudło dostałem jako gratis do zawartości, która była dla mnie o wiele istotniejsza, ale z kartonem też należało coś zrobić. Najprostszym rozwiązaniem byłaby procedura minimalizująca przestrzeń, którą odpad zajmuje, a następnie deportacja do najbliższego śmietnika. Rzecz w tym, że dysponowałem nadmiarem lenistwa i mocną niechęcią do ruszania tyłka z domu, co w rezultacie uruchomiło trybiki mojej wyobraźni, która została zaprzęgnięta do rozwiązania palącego problemu, jak pozbyć się mało poręcznego balastu przy minimum wysiłku.            

Wszelkie pomysły, począwszy od prób przekupstwa, a na środkach przymusu bezpośredniego, wobec pozostałych domowników, uruchamiały w mojej głowie film pod tytułem "Weź ty się puknij w głowę. Twój śmieć, twój problem.", co raczej definitywnie zamykało ścieżkę rozważań: "zwal na kogoś innego".                     

Ciekawym pomysłem byłoby pociąć karton na drobniusie kawałeczki i użycie ich jako "żwirek" dla kotów. Jednakże to rozwiązanie odroczyłoby jedynie problem w czasie, który powróciłby ze zdwojoną, albo nawet potrojoną siłą, bo już jako śmierdzący problem.                                                           

A gdyby tak, za jednym zamachem, rozwiązać jeszcze jeden kłopot i do pudła zapakować Sierściuchy? Pomysł choć mocno kuszący, musiałem odrzucić. Na listonosza, który odebrałby przesyłkę do Nigdzie, na ulicę Ale ze mnie spryciarz, pod numer 69, musiałbym czekać przez cały  weekend, do poniedziałku. A i to nie dawałoby mi pewności, że spotkam listonosza, który wiedząc, jaki ze mnie upierdliwy skurczybyk, wymagający, by listy polecone dostarczać mu do domu, zamiast bez sprawdzenia, wrzucać awiza do skrzynki, jest zachwycony moim widokiem, niczym Azja Tuhaj-bej widząc zaostrzony patyk. Chyba muszę mocniej ruszyć łepetyną.  

W pewnym momencie przyszedł mi do głowy, iście szatański, plan, który zarówno zwalał problem "co zrobić z tym cholernym kartonem" na kogoś innego, jak i rozwiązywał problem spamu, który zawieszał moją analogową skrzynkę mailową. Niemal codziennie wyciągam ze skrzynki pełną garść ulotek, reklamówek, ofert szybkich kredytów, wymiany drzwi i okien. Tylko czekam, aż ktoś zaoferuje mi opcje powiększania penisa i piersi, choć z żadnej z tych opcji nie zamierzam korzystać. Generalnie, po zakwalifikowaniu jako spam, ląduje to to na skrzynce pocztowej, bo przecież nie będę tego taszczył do mieszkania. Sądząc po syfie, który zawsze panował wokół skrzynki, postępowałem tak nie tylko ja, choć można było przypuszczać, że albo byłem jednym z nielicznych, który dosięgał na skrzynkę, albo jednym z nielicznych, który w pozbycie się spamu wkładał ciut więcej energii, niż tylko wyjąć i pieprznąć ulotki na podłogę.

W mój chytry plan walki z analogowym spamem, kartonowe pudło wpasowywało się doskonale. Dziesięć minut, oraz trzy i pół "Auuuaa... Jasna cholera, kto ostrzył ten przeklęty nóż... A fakt, to mój scyzoryk", później, folder "Junk" był gotowy. Starannie oklejony taśmą malarską (bo tylko taką miałem akurat pod ręką), by się nie rozpadł zanim go zainstaluję, z naklejonymi na dwóch bokach, wydrukowanymi kartkami "SKRZYNKA NA ULOTKI", prezentował się dość... Żałośnie.

Mój śmieć został wyniesiony na klatkę schodową, ustawiony pod skrzynką na listy i miał rozpocząć nowe, pełne emocji życie. Pozbyłem się śmiecia, a mój poziom samozadowolenia podniósł się o osiem milimetrów z uwagi na fakt, że czynnie włączyłem się w ideę recyklingu. Karton zaś zaczął być dumny z faktu powierzenia mu tak odpowiedzialnej funkcji. W tym całym ślicznym obrazku dopatrzyłem się jednak pewnego zgrzytu. Coś mi nie pasowało. Zebrałem wszystkie ulotki z podłogi i ze skrzynki, wyjąłem cały spam ze swojej przegródki i umieściłem wewnątrz pudła. Tak jak koty uczy się załatwiać swoje potrzeby sadzając, przymierzającego się do akcji malucha w kuwecie, tak ja umieściłem pierwsze nieczystości w miejscu do tego, przeze mnie, przygotowanym.

Wróciłem do mieszkania i założyłem się ze sobą o piwo, że karton "wyparuje/ulegnie destrukcji" jeszcze przed jutrzejszym porankiem, i niczym stara babcia, która nie ma już większych rozrywek w życiu, rzucałem się do judasza, gdy tylko usłyszałem dźwięk otwieranej skrzynki na listy, by sprawdzić reakcję na nowy, klatko-schodowy mebel.

Skrzynka na ulotki, ku mojemu zaskoczeniu, przetrwała do południa następnego dnia. Znów się ze sobą założyłem, że do niedzieli to ona jednak nie przetrwa. Gówniarzeria, wracająca z "domówki" u któregoś z sąsiadów, urządzi sobie np. zawody w zjeździe w kartonowym pudle po schodach. W niedzielę karton miał się całkiem dobrze, i nawet dostał trochę papu. Pozbierałem ulotki po sąsiadach, którzy nie trafili do nowej kuwetki albo mieli problem z odkryciem do czego służy, i umieściłem je w miejscu dla nich przeznaczonym.

Kolejny zakład z samym sobą, że w poniedziałek "cieć" sprzątając klatkę, sprzątnie też karton. Przegrałem kolejne piwo. Natomiast stare ulotki z "łikendu" zniknęły, a zamiast nich wylądowały nowe. No dobra, ale teraz to już o trzy piwa, że do końca tygodnia, to chwytacza spamu już nie będzie.

Po tym miesiącu z hakiem, sąsiedzi zostali wytresowani, że zamiast pieprznąć ulotkę na posadzkę, można, korzystając z pomocy wynalazku grawitacji, umieścić reklamówki w kartonie, zamiast na podłodze. Dozorca ma ułatwione zadanie, bo nie musi zbierać ulotek już od samego wejścia do bramy, a ma je ładnie zebrane w jednym miejscu. Ja, z obawy przed popadnięciem w alkoholizm, przestałem się ze sobą zakładać.

I chociaż zdania na temat inteligencji ludzi nie zmieniam, i wciąż uważam, że są idiotami, stwierdziłem, że włożywszy minimum własnego wysiłku, choć nie sprawię, że zaczną samodzielnie myśleć, już po nieco ponad dwóch tygodniach, udało mi się zdecydowaną większość sąsiadów tak wytresować, żeby nie zachowywali się gorzej niż świnie w oborze, i wyrzucali śmieci w miejscu do tego przeznaczonym.

A swój zad i tak musiałem ruszyć do śmietnika. Cóż takie życie.

Link dla tych co chcą mi nawtykać w komentarzach, a nie mają konta na JM
 

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Autor
O blogu
Najnowsze posty
Najpopularniejsze posty

Napędzana humorem dzięki Joe Monsterowi