< > wszystkie blogi

Przypadki i wpadki

...historii takich jak te jest mnóstwo...

O tym jak wiele emocji budzą mielone

9 March 2015
Lubię gotować. Nabycie tej umiejętności zawdzięczam Królowej Matce, która kiedy jeszcze mieszkałam w rodzinnym domu pozwalała mi się doskonalić w obieraniu ziemniaków i ściąganiu szumów z rosołu. To jak wygląda obecnie mój warsztat zawdzięczam wielu próbom. Bardziej lub mniej udanym. Jak na Chujową Panią Domu przystało potrafię przypalić ciastka, czy dopuścić do wygotowania się wody z ryżu. Nie uważam się za mistrza kuchni – jednak nieskromnie pozwolę sobie zauważy, że przygotowane przeze mnie jedzenie w zdecydowanej większości nadaje się do zjedzenia. Tak normalnie.
Razem z chłopakami organizujemy sobie co jakiś czas wspólne gotowanie. Wspólne oznacza to, że Borys idzie do sklepu, Romeo robi mi drinka, Tadek puszcza muzykę a ja przygotowuję coś do jedzenia. I nawet mi to specjalnie nie przeszkadzało. Aż do wczoraj. Wczoraj -Ej, a …my...ie…ger…ser…fry… - usłyszałam dobiegający z pokoju obok głos Borysa. Zawsze to robi. Mówi do mnie, kiedy już włączę zmywarkę, pralkę i leci woda z kranu, bo płuczę ścierkę, którą wycierałam naszą kuchenkę. Przy tym całym hałasie nie usłyszałabym pewnie przelatującego mi nad głową samolotu, ale Borysa to nie zraża. Czasami nawet prowadzimy taki dialog. On coś mówi, ja nie słyszę, więc krzyczę „No!”. I to działa. Albo w ogóle go ignoruję i idę do siebie. Wtedy biegnie za mną i jest okazja by w zaciszu mojego królestwa normalnie porozmawiać. -Borys, nie słyszę co mówisz… - odkrzykuję. A może to coś nie tak ze mną. On zawsze wie, że nie słyszę i powtarza jeszcze raz. -GyL, a może zrobimy sobie dzisiaj burgery? A na deser gofry… - usłyszałam. Można? Można. Gofry przyrządzamy codziennie, odkąd kupiłam na promocji w Tesco gofrownicę. Tak naturalnie wtopiła się w krajobraz naszej kuchni, że mogłabym przysiąc, że stoi tam już od kilku lat. -Spoko, może być! Borys poszedł do sklepu. Jak zawsze przygotowałam mu listę zakupów. Wysyłanie go do sklepu bez listy zawsze kończy się teatralnie wypowiedzianym „Zapomniałem…”, kiedy pytam o to czego brakuje. Inna sprawa, że miałby problem z zakupami gdybyśmy mieli zrobić chociażby jajecznicę, bo „GyL, a muszę kupić jajka, czy wystarczą same buraki?”. Oprócz burgerów na wieczór zaplanowałam przygotowanie najzwyklejszych na świecie kotletów mielonych na niedzielny obiad. Więc wyjęłam mięso z zamrażarki. No i kiedy się odmroziło owe kotlety powstały. Tak jak mnie uczyła Królowa Matka. Wszystko odbywało się pod czujnym okiem Borysa, który oglądając na moim laptopie popołudniową sesję Halowych Europejskich Mistrzostw Lekkoatletycznych w Pradze przebywał w kuchni razem ze mną. Kiedy pakowałam wystudzone kotlety do lodówki poczułam na sobie oburzony wzrok Borysa. -Czemu wkładasz te burgery do lodówki? -Bo nie chcę, żeby pojawiły się na nich najmniejsze oznaki życia. Zabite zwierzę musi pozostać zabite. Poza tym to są kotlety mielone. Nie burgery. -To nie będziemy ich teraz jeść? -Nie, bo to są kotlety mielone, które przygotowałam na jutro. -No to teraz musisz zrobić burgery dla nas. No i to zdanie przelało czarę goryczy. Powiedziałam, że żadnych burgerów nie muszę robić i generalnie mam to w poważaniu (tak naprawdę padło dużo niecenzuralnych słów, których nie ma sensu przytaczać). Od dziecka narastał we mnie bunt, kiedy w zdaniu kierowanym do mnie występuje słowo „musisz”, „masz” lub inne, przez które stwierdzam, że ktoś mi coś każe. Nie lubię się tak bawić i działa to na mnie jak czerwona płachta na Ferrnando. A że jestem dość szczerym cholerykiem – wylewam całe szambo bluzgów i innych obiektyw pod adresem każącego, po czym w ciągu 5 minut moje emocje opadają. Dźwięk domofonu oznajmił, że przyszedł Romeo. Niczego nieświadomy. Urażony Borys poszedł do siebie oznajmiając, że nie chce mu się z nami spędzać czasu. „Świetnie!” – pomyślałam i otworzyłam Romkowi drzwi, po czym również udałam się do swojego królestwa puścić smutną piosenkę o miłości. Towarzystwa dotrzymał mi Romek, który przyszedł do mnie z drinkiem. No i w skrócie opowiedziałam mu, co miało miejsce przed kilkoma chwilami. W tle kończył się właśnie kawałek Archive „Fuck U”. Pech chciał, że Borys przechodził wówczas do łazienki i usłyszał, że z Romkiem rozmawiam. A może tak naprawdę chodziło o piosenkę (przecież on tak dobrze wszystko słyszy). Wbiegł do mojego królestwa i zaczął wymachiwać chudymi jak patyczki rękami. Dziwacznie wyglądały też jego oczy – stawały się coraz bardziej wyłupiaste – jak u pierwszorzędnego bazyliszka. Do tego wykrzykując swoje zarzuty dość rytmicznie wskazywał na mnie palcem. Sytuacja zrobiła się na tyle komiczna, że zaczęłam się śmiać. Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina, a Borys nakręcał się jak ten dziecięcy bączek, którego wystarczy dotknąć by znowu się zakręcił. -Weź się przestań zachowywać jak pieprzony psychopata… Nie zrobiłam pieprzonych burgerów. Taka jestem kurwa straszna. Zawsze musi być tak jak ty chcesz – wrzasnęłam do spazmatycznie poruszającego się Borysa. Przestał się trząść. Dobra nasza. Właśnie miałam kontynuować swój wywód na temat mojej domniemanej winy… -Nie! Zawsze musi być tak jak ty chcesz - warknął i obrócił się na pięcie. No to po mnie pomyślałam. Takie stwierdzenie to jak prawy sierpowy i nokaut. -Życie… - wolałam się nie wdawać w dalsze dyskusje. Przyznam nawet temu stwierdzeniu trochę racji. Musi być tak jak ja chcę. Więc wzięłam prysznic, wypiłam pierwszego drinka i poszłam zrobić te burgery. Romek robił drinki, Tadek puszczał smutną muzykę. Burgery wyszły smaczne, gofry też. A Borys nie odzywa się do mnie do dzisiaj.
 

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą

Napędzana humorem dzięki Joe Monsterowi