Myjemy komorę.
Betonowa studnia kilkumetrowej głębokości, ze stwardniałym osadem opadowym na dnie, który trzeba usunąć.
Nie ma tego mułu jakoś masakrycznie dużo - warstwa na jakieś dwadzieścia parę centymetrów wysoka. Akurat tyle, żeby wejść w gumofilcach "bez przelewu".
Jeden rozbija i zmiękcza wodą pod ciśnieniem, drugi szufluje łopatą śniegową w stronę otworu odpływu. I tak na zmianę, do skutku.
Trzeci stoi na górze - obsługuje zawór regulując przepływ czystej wody i "ubezpiecza".
W sumie, teoretycznie mógłbym na górze stanąć sam, ale są to straszliwe nudy, więc zabrałem facetowi szuflę i zszedłem na dół.
Zasuwamy tak we dwóch i zasuwamy, ale obaj już wiemy że tej akurat komory nie uda nam się zrobić "na błysk", ponieważ ktoś robiący odpływ dał plamę, wypuszczając rurę parę centymetrów nad dnem.
Znaczy, "osłonówkę" niby dali dobrze, ale sam odpływ spieprzyli.
Myślimy chyba o tym samym, bo w pewnym momencie kolega mówi patrząc na odpływ:
- Temu co to robił, toby pasowało powiedzieć, jak Pan Mistrz Jan T. mawiał : "Żebyś się człowieku w trumnie zesrał za taką robotę".
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą