< > wszystkie blogi

Leniwy Emil

https://www.leniwyemil.pl/

Ciasteczkowa Wróżka

28 October 2024
No dobra, zaryzykuję.
Kiedyś, dawno, dawno temu, wrzucałem tu wycinki swoich wypocin spod szyldu 30latka. Różnie na nie reagowaliście, ale wydaje mi się, że ogólne przyjęcie było pozytywne.
Minęła ponad dekada, klawiatura nadal swędzi, etap 30latka już dawno zakończony. No i któregoś dnia mi się wzięło siadło do komputera i powstał najpierw pojedynczy wpis blogowy, a później cała historia o... O tym, jak psy ratowały Ciasteczkową Wróżkę.

Pozwolę sobie na wrzucenie Wam kilku pierwszych części historii wraz z wpisem poprzedzającym, jestem ciekaw Waszej reakcji.

Trochę z psiej perspektywy: Ciasteczkowa Wróżka

W życiu każdego psa, bywają momenty te lepsze, te gorsze, takie, o których pies chciałby jak najszybciej zapomnieć. No i te, które najlepiej, jakby się powtarzały codziennie. Zawsze. Aż do końca świata.

Większość psich poranków wygląda jednakowo: najpierw jest spanko przerywane walką o więcej miejsca na łóżku, bo Stara walnęła naleśnika, więc zmarznięty Stary stara się wydobyć spod Niej przynajmniej odrobinę kołdry i przy okazji przepycha biednego pieska, który raptem zajmuje jedyne 75% wyra.
Później budzą się koty: najpierw Placek zaczyna drzeć mordę, że umiera i nic nie jadł od 6 godzin więc NAPRAWDĘ umiera, więc budzi się Śmiecior wściekły, że obudził go Placek i że już nie śpi, a żarcia nadal nie ma, a przecież od 6 godzin nic nie jadły. Więc umierają.
No to później budzi się Stary wściekły na koty, że spać nie dają i on teraz nie zaśnie, no i wtedy jest to najlepsze, bo Stary idzie karmić koty i zrobić sobie kawę i wtedy można się rozwalić na całe łóżko bez obawy, że Pierdziel będzie bezpodstawnie rościć sobie prawo do korzystania kawałka większego, niż 5% całkowitej powierzchni materaca.
No i później jest cisza, bo koty żrą, bo Stary robi sobie kawę i pewnie będzie czytać albo pakować się do pracy, a później już cała sypialnia będzie zaśmierdziana psimi łapami, bąkami i paszczowym wyziewem o posmaku tego czegoś, co leżało na polach. Żyć, nie umierać. To znaczy spać, nie umierać.

No i wtedy przyłazi Stary i wszystko psuje, bo woła na spacer.

Pół biedy jak jest wiosna i idzie ciepło i sarenki i dziki się po krzakach czochrają, albo jak jest przed ósmą i na polach jest już Ogoniasta albo Kufacz, albo ta wielka blabladorka, co ma zawsze piłeczki i sama wygląda jak piłeczka i co jak raz podskoczyła, to sejsmografy w okolicy zarejestrowały wstrząs, jakby tąpnięcie w pobliskiej kopalni było.
No bo wiosną to jest fajnie.

Ale najfajniej, jak z rana Stary zabiera do piekarni, bo to oznacza, że do spełnienia jest MISJA!

Piekarniana misja wiąże się z kilkoma bardzo ważnymi elementami: można iść polem obok stajni, a tam są te dziwne, wielkie psy co śmierdzą i jedzą trawę, można iść miastem, a z rana zawsze są jakieś nowe fajne siki do obwąchania i zasikania, można też iść częściowo polem i częściowo miastem, ale wtedy trzeba dobrze sikanie zaplanować, żeby na wszystkie belki z sianem i latarnie wystarczyło.
Niekiedy trzeba przejść przez ulicę, a to jest dziwna sprawa, bo Stary czasami stoi jak baran i nie przechodzi, czasami przechodzi, a zazwyczaj maca słup sygnalizacji, jakby nie mógł go normalnie obsikać, jak zwyczaj nakazuje.
No i co najważniejsze, w misji piekarnianej występuje PIEKARNIA, a w niej mieszka Ciasteczkowa Wróżka!

Ciasteczkowa Wróżka, to jedna z istot dwunożnych jak Stara i Stary. Zazwyczaj stoi za takim wielkim drewnianym czymś i widać tylko jej blond loki, no i ona coś podaje, coś bierze, o czymś rozmawiają, a później Ciasteczkowa Wróżka uśmiecha się i dzieje się magia! Wróżka znika za wielkim drewnianym czymś i pojawia się nagle w drzwiach z drugiej strony i niesie CIASTECZKO! Kruche, słodkie, chrupiące ciasteczko! I można wtedy podać łapę i przybić pionę, a Stary jak ten debil zamiast się cieszyć, to tylko mówi, żeby grzecznie siedzieć i delikatnie brać do paszczy. No jak można brać delikatnie do paszczy ciasteczko, jeśli to ciasteczko od Ciasteczkowej Wróżki więc trzeba cieszyć się i skakać i merdać i kwękać i piszczeć i szczekać i kij z tym, że na ścianie w domu wisi siedem dyplomów ze szkolenia zaawansowanego-pro-grzecznego psa, kij z tym, że Stary marudzi i się denerwuje, bo pies nie siedzi, chodź tu Wróżko to ci pokażę, co potrafię zrobić z Twoją dłonią swoim wielgachnym jęzorem o tak! Wsadź mi do mordy jeszcze jedno ciasteczko i czochraj mnie po dupce wydając swoje rozkoszne, wróżkowe pi-pi-pi-pi-pi-piiiiiii…!!!

Tak, poranki bywają tymi lepszymi momentami dla psa. I nie jest ważne, że po takiej wizycie, Ciasteczkowa Wróżka jest cała obśliniona, Stary trochę poirytowany, a podłoga w piekarni wygląda, jakby na niej dwa śluzoślimaki pobiły się z workiem bułki tartej.

***** ***

Wtorkowy poranek. Trzecia z kolei wizyta w piekarni, trzecia, podczas której za ladą nie było Ciasteczkowej Wróżki. Pora złożyć jakąś skargę, albo na psiejsbuku nasmarować negatywną opinię, że piekarnia się zepsuła i już nie schodzi na psy.


************************************************
************************************************
**** ...a później napisało mi się trochę więcej.
************************************************
************************************************

Ciasteczkowa Wróżka – na ratunek (1/13): Wstęp.

W życiu każdego psa istotne jest, żeby wszystko było poukładane. Wszystko musi być na swoim miejscu; wszystko ma swoją porę. Nawet niespodziewane awantury pod płotem powinny mieć swój czas. Koniecznie taki, który nie koliduje z innymi rzeczami ważnymi, jak na przykład drzemki po śniadaniu, przed obiadem, po obiedzie i przed kolacją. No i oczywiście rzeczy budzące warczenie, które nie powinny mieć miejsca za daleko od granicy posesji, bo żeby rzecz była odpowiednio obszczekana, należy na nią nawrzeszczeć z odpowiedniej, nie za dużej odległości.

Tak, psie życie lubi poczucie bezpieczeństwa. Nawet najbardziej wyczekiwane przygody, które też mają swój czas i miejsce, powinny się dziać w strefie bezpiecznej, dającej gwarancję, że jeśli w przyogonie wbije się jakiś rzep, to zawsze obok znajdzie się Mój Człowiek, który rzepa zdemontuje sprawnie i delikatnie, żeby żaden ze zdradzieckich kolców nie piknął w niewymowne.

W poukładanym psim świecie pojawiają się czasami przygody. Takie długie, jeszcze dłuższe oraz te prawie nieskończone, odpowiednio zaplanowane przez Moich Ludzi, bo jak wiadomo, tylko z nimi świat nie jest groźny, kot spod siódemki nie zaatakuje znienacka, micha zawsze jest pełna, a każda przygoda na pewno kiedyś zakończy się dobrze.

Czasami Moi Ludzie sprawiają mi niespodzianki: zamiast zwykłego, porannego spaceru, jest ten dłuższy, taki naprawdę istotny, bo wtedy zamiast przemarszu standardową ścieżką polną, odwiedzamy jeszcze kilka miejsc. A najważniejszym z nich jest siedziba Ciasteczkowej Wróżki.

Ciasteczkowa Wróżka to taka dziwna istota z piekarni, która jest człowiekiem, a jednocześnie jest magiczna. Gdy przychodzimy do niej z rana, zawsze wychodzi i ma chwilę na pogłaskanie i – jak wynika z jej imienia – zawsze częstuje ciasteczkiem. Ciasteczka zwykle są twarde i chrupiące, ale czasami bardziej mleczne, niekiedy maślane, zdarzają się w zeberkę, ale nigdy z czekoladą! Bo Ciasteczkowa Wróżka dobrze wie, za co psa wytarmosić by było miło i czym poczęstować, by było bezpiecznie.
Nie wiem na czym polega magia Wróżki, ale nie tylko psy ciągną do niej tabunami! Oczywiście my, jako przedstawiciele lepiej wychowanego gatunku, wiemy jak się zachować: merdamy, piszczymy, podajemy łapę i ładnie siadamy. Natomiast Ludzie zachowują się przy niej dziwnie, szczególnie te męskie: kręcą się, chrząkają, wciągają te brzuchy i czerwienią się jak kot przy sraniu, jakby nie mogli zachować się zgodnie z wszelkimi zasadami i kulturalnie obwąchać jej tyłek. Tak, czasami ludzie to debile.

No i tak żyjemy sobie w świecie, w którym jestem ja, Moi Ludzie, Ludzie Obcy, no i oczywiście całe masy innych psów, bo wiadomo: czym by był bez nas świat?! Niczym! Byłby smutnym miejscem bez merdania, skakania, ślinienia, zdominowanym przez śmierdzące koty i ich obleśne kuwety. Hał-tfu!

Ciasteczkowa Wróżka – na ratunek (2/13): Piątek wieczór.

Dzisiaj jest piątek, więc kilka minut po piątej telefon Mojego Człowieka rozdarł się bezlitośnie, informując, że pora wstawać. To bardzo dobrze, że Mój Człowiek wcześnie wstaje, bo to oznacza kilka fajnych rzeczy: za kilkanaście minut będzie spacer, później będzie śniadanie, po śniadaniu drzemka, a przed tym wszystkim rzecz najistotniejsza: możliwość uwalenia na tej części łóżka, którą Mój Człowiek całą noc ogrzewał. A jeśli wszystko dobrze pójdzie, to może uda się tak ułożyć, że kuperek spocznie na poduszce, zadnia łapa dotknie Mojej Człowieki, a nos zanurzy się pod kołderką, by w pełni chłonąć zapach nocy, Moich Człowieków, bezpieczeństwa i stabilizacji.
Tylko z tym zapachem trzeba uważać, szczególnie, jak dzień wcześniej Moje Człowieki jedli coś, co pikantnego. To oznacza, że nad ranem nie warto wsadzać głowy pod kołdrę. Naprawdę, nie warto.

Ten piątek nie zapowiadał się inaczej, niż zwykle. Budzik, Człowiek wstał, dupka, poduszeczka, łapeczka, wczoraj na kolację nie było nic ostrego, więc nochal pod kołdrę i frrrrrrrrru, w objęcia Psiorfeusza! Cztery warknięcie przez sen później otwierają się drzwi sypialni i można schodzić na dół. Rzecz pierwsza: po drodze trzeba się przeciągnąć. Najlepiej w drzwiach, bo to przynosi szczęście, a później na schodach, zatrzymując się nagle przed Człowiekiem, żeby szczęście trafiło też do niego. Jeszcze tylko wizyta przy kocich miskach (bo śmierdziele jedzą z samego rana, żeby przestały drzeć ryje), bo może coś po nich zostało, no i już można ruszać w miasto. Witaj przygodo!

Ten piątek MUSIAŁ być dobry: najpierw na ulicy pierwszy sik w drzewo wyszedł naprawdę okazale, później było wąchane przy latarni i znaku i sygnalizacji, no i sik obok kłującego, niskiego krzaka, przy którym trzeba uważać na igły. A później już tylko pola! I ćwierkanie ptaków! I znów były sarenki, a w oddali był zając albo lis, a pod lasem znów się darł Jebnięty Bażant. I pachniało wyjątkowo intensywnie i piach polnej ścieżki przyjemnie łaskotał w łapy, a jak na zakręcie było kupanko, to taka cegła poszła, że muchy jak się zlatywały, to z podziwem biły brawo przednimi łapkami!

No i na polu dziś rano była też Ogoniasta. O, jakież ona ma futro! Ma na sobie tyle futra, że jak wiatr wieje i tym wszystkim rusza, to trzeba oczu szukać, by wiedzieć, którą stronę powąchać na przywitanie!
Ogoniasta i jej Człowieki mieszkają niedaleko pola i często, gdy idziemy z Moim Człowiekiem na łąki, to Ogoniasta nas obszczekuje kulturalnie zza płotu. Posiadaczka największej kity na prowincji zawsze stara się być dojrzała i wyrozumiała, no i że niby szczenięce sprawy to już jej nie dotyczą, a sam widziałem, jak bardzo lubi zawąchać ryjówkę, skubnąć końskiego bobka, czy zassać deszczówkę spod obornika. Taka niby starsza dama, ale jak to mawiają Człowieki: w starym piecu szczeniak pali. Tylko nie można przy niej wspominać o tym „starym piecu”, bo jej się nerw uruchamia.

No i jak była Ogoniasta, to później przyleciał Kufacz, ale Kufacz to jest dziwny, bo on tylko kopie doły i poluje na jeże. Osobiście myślę, że pewnie musiał kiedyś gdzieś zakopać sobie jeża i zapomnieć gdzie to było, stąd teraz nic tylko lata i kopie. I ani się nie przywita, ani z pędzla nie pryśnie, tylko lata jak opętany szukając pies jeden wie czego. Ale trzeba przyznać, że do gonitwy za zwierzyną, to Kufacz jest stworzony. Jak sama nazwa wskazuje, np. jego łeb składa się głównie z kufy zakończonej gigantycznym nochalem. W zasadzie jego głowa to głównie wielki nos i małe oczka, więc nie zostało dużo miejsca na przykład na rozumek. Wydaje mi się, że to między innymi przez to Kufacz, pomimo talentu do tropienia, nie goni zwierzyny większej, niż jeże. Może takie dziki już mu się nie mieszczą w głowie? Tak samo jak to, gdzie zakopał tego swojego jeża. Dla mnie najważniejsze jest, że Kufacz jest wysoki i ma długie łapy, więc biega. I to szybko. Bo najważniejsze jest bieganie, a to akurat można robić z Kufaczem długo i intensywnie.

Na polu jeszcze była kałuża, ale Mój Człowiek nie lubi jak piję z kałuży, bo mówi, że w domu mam lepsze. Ale co on się zna! Tu jest taka idealna woda, odstana, sezonowana, chłodna po nocy, amebowa z cząstkami ciętej trawy! Ehhhhh, a Mój Człowiek nią gardzi. No ale nawet on nie jest idealny.

W każdym razie, po Ogoniastej i Kufaczu nie poszliśmy do domu, tylko dalej, na wprost, w kierunku piekarni. Łącząc kierunek naszego marszu z faktem, że Człowiek miał przy sobie torbę, łatwo było dojść do wniosku, że będzie wizyta u Ciasteczkowej Wróżki. Normalnie no, poranek idealny!

…do czasu. Gdy podeszliśmy pod sklep i popatrzyliśmy przez witrynę, okazało się, że zamiast blond loków, za blatem jest nie-wróżka. I cała radość kotu w żwir: zamiast drapania i chrupania, w sklepie było tylko „siad i czekaj”.

A później znów było bez sensu, bo Człowiek do pracy szedł, więc nie można było do oporu wąchać kretowiny, Moja Człowieka też już wstała, więc po powrocie do domu trzeba było spać w pustym łóżku, a do tego Śmiercior, jeden z tych durnych kotów co z nami mieszkają, wylizał sobie za dużo futra i przez pół poranka bełtał na schodach. Żeby chociaż jakieś podgrzane jedzonko z niego leciało, to nie, tylko ohydna piana i kłaki.

Koty są obrzydliwe.


Ciasteczkowa Wróżka – na ratunek (3/13): Sobota

Co za dzień! Moje Człowieki dzisiaj rano wstały razem i wspólnie poszliśmy na pole! Co za jazda! Piękna pogoda, wszędzie pełno snopków i kotów polujących na myszy, pogoniłem Jebniętego Bażanta, udało mi się zaliznąć wczorajszą końską kupę i napić z kałuży!

No bo tak ogólnie musicie wiedzieć, o co chodzi z tymi polami. Te pola to w zasadzie albo pola albo łąki – zależy od tego, czy przyjmie się to co posiał lub posadził gospodarz. Gdy się przyjmie – wtedy mamy pole. A jak się nie przyjmie i wszystko zarośnie trawa, to mamy łąkę. A jak jest łąka, to nic nie szkodzi, bo tam jest dużo koni i trawa się nie zmarnuje.
Żeby było ciekawie, to te konie czasami uciekają i łażą same po łące, co z jednej strony nie jest fajne, bo koń może nadepnąć, ale z drugiej daje nam dostęp do źródła zawsze świeżych, końskich trufli. Takich fit-zdrowych, z musli, czy innymi kawałami ziaren!

Wróćmy do samego pola: najfajniej jest, gdy wchodzi się tam z samego rana, gdy Mój Człowiek zabiera mnie na spacer przed pracą. Biega tam wtedy dużo sarenek, czasami jest Jebnięty Bażant, zimą fajnie widać ślady łapek innych psów i można nie tylko zapachem, ale i wzrokiem poznać, kto był już na polu. Na przykład: drobne łapki to Ogoniasta, wielkie łapy i dziury po nosie to Kufacz, a małe łapki i rowek ciągnący się pomiędzy nimi oznaczają, że na łące był któryś jamnik i brodził ciągnąc juwenaliami po śniegu.
Ale zostawmy jamnicze atrybuty w spokoju. Ważniejsze są na polach inne rzeczy: kawałek za polami wznosi się górka, z której widać całą okolicę. Dalej jest dłuuuuuga droga spacerowa przy rzece, w której są kaczki, a jak się skręci, to jest więcej koni, ale są też kleszcze i pokrzywy. A z jednej strony jeszcze dodatkowo jest las, a z kolejnej, droga do Ciasteczkowej Wróżki.

A wracając do sobotniego poranka… Później wpadliśmy na Ogoniastą z jej Człowiekami. No i trochę zrobiło się dziwnie, bo Ogoniasta powiedziała, że właśnie wracają z piekarni i dzisiaj ani wczoraj nie było tam Wróżki. To mówię jej, że faktycznie, wczoraj też byłem i jej nie było. I wtedy Ogoniasta zasugerowała, że Kufacz może coś wie. W tym momencie, jak znalazł, przygalopował Kufiasty, jak zwykle z nosem uwalonym w jakiejś kretowinie. No to pytamy go:

– Kufacz, ty wiesz, gdzie jest piekarnia?
– No, wiem – odparł biegając ślepiami na lewo i prawo.
– A kojarzysz Ciasteczkową Wróżkę?
– Kogo?
– No taka wysoka, lokata, co daje ciasteczka i po miękkim mizia.
– No, kojarzę, ona miała zajebistego jeża!
– Nie jeża – wtrąca się Ogoniasta – tylko loki!
– Jakie loki? Na jeżu? – zdziwił się Kufacz – Normalnego jeża miała.
– Jakiego jeża, o czym ty gadasz? – pytam.
– No fajnego takiego, przed sklepem widziałem.
– Wróżkę przed sklepem widziałeś? Kiedy? – dopytuje Ogoniasta.
– Nie Wróżkę, tylko jeża, jej jeża, a w zasadzie też jeże, takie małe jeże.
– Czy was obydwu porąbało?! – przerwała nam Ogonowa Pani – czy wy gadacie o tym samym?! A w ogóle jakie małe jeże?! Może ciasteczka, te jeżyki?
– No! Te też. Ale ogólnie, to bardziej tego jeża, jeżu, ten co go auto przejechało… – cicho odpowiedział Kufacz.
– AAAAAaaaaaaaa…. O to chodziło… – mruknąłem pod nosem.
– No to czyli, że kiedy ostatnio widziałeś Wróżkę? Bo ty najczęściej tamtędy przechodzisz – nadal drążyła temat nasza towarzyszka.
– Dalej jak tydzień temu… O Matko Psięta, tam w trawie się coś rusza, pewnie jeż!!! – ryknął Kufacz i pogalopował gdzieś przed siebie z nosem przy ziemi.
– I weź tu gadaj z takim… – mruknęła Ogoniasta.

Wychodzi na to, że Wróżka od przynajmniej tygodnia nie pojawiła się w piekarni, co jest niepokojące, bo zawsze była tam albo z rana, albo po obiedzie, jak Moje Człowieki miały smaka na słodkie i po coś do niej wpadali.

– Wiesz co – mruknąłem do Ogoniastej – nie lubię, gdy nie ma Wróżki. Wcale mi się to nie podoba.
– Może po prostu jakoś się wszyscy mijaliśmy z nią w sklepie… tak myślę… mam nadzieję, że nic się jej nie stało – powiedziała jakby do siebie, w zadumie, powoli wachlując futrzastą kitą.

No i tak nam zleciał sobotni poranek. A później było do bani bo śmierdziało psikaczami w domu i odkurzacz był i dno ogólnie, bo wyspać się nie było można do południa. W dodatku Śmiecior nażarł się miskantów i zbełtał mi się obok legowiska pianą, kłakami i kawałkami trawy.
Koty to jednak są MEGA oblechy.

Ciasteczkowa Wróżka – na ratunek (4/13): Poniedziałek.

Ja to nie wiem, ale chyba stało się coś złego. Jak w niedzielę wieczorem byliśmy z Moim Człowiekiem na spacerze, to spotkaliśmy Bazyla z jego Człowiekiem i jak nasi ludzie rozmawiali, to zamieniłem z Bazylem kilka słów. A rozmowa z Bazylem nigdy nie jest łatwa, bo Bazyl to taki stary pomarszczony i gruby jamnior i lepiej z nim się nie widzieć po posiłku, bo Bazyl jest wątpliwy higienicznie i jak się mu powącha na powitanie, to posiłek może się cofnąć. W dodatku wydaje mi się, że Bazyl ma jakieś dziwne zainteresowania…

– Siema Bazyl! – przywitałem się, kulturalnie ładując mu nos pod ogon. Wyraźna woń Gorgonzoli drapała w oczy.
– No fiema, kosi sycu. So tam ci potrzeba? – zapytał Bazyl, starając się sięgnąć nochalem do mojej zawsze lśniącej i wypolerowanej pierdziawki. Tak, mój rozmówca trochę seplenił. Jak to mawiał „fesel fybił mu syfstkie sępy”, ale psy, które znają go dłużej twierdzą, że tak zapuścił paszczę, że weterynarz przed ekstrakcją, to poza narkozą, to jeszcze wodą święconą mu do pyska kropił.

– Słuchaj Bazyl, rozmawiałem z Ogoniastą i Kufaczem i wychodzi na to, że od kilku ładnych dni nikt nie widział na dzielni Ciasteczkowej Wróżki.
– Tej lokatej od fiastek?
– No tak, dokładnie tej. Zaczynamy się trochę martwić. Nie to, że cukier nam spada, czy kilogramy z tyłka schodzą, ale wiesz, porządek w świecie musi być i….
– So ty fiefsys – przerwał Bazyl – syfscy fiemy, że lufisz jak lokata fsy fendzlu smyra.
– No trochę niby tak, ale kto nie lubi z rana ciastka i smyrnięcia!
– Mi tam sfyfstko jedno – od niechcenia rzucił Bazyl – ja i tak semfów nie mam to fiastka nie pogryzę, a mnie fsmyrać to nigdy nie fciała, nie fiem fszemu.

Może nie chciała Cię głaskać, bo pamięta, że nie była szczepiona na tężec – pomyślałem złośliwie. Wyglądało na to, że Bazyl nie będzie pomocny w temacie Wróżki. Tymczasem nasi ludzie wyraźnie kończyli rozmowę, należało się więc pożegnać się z Bazylem i ruszać w stronę parku.

– Słuchaj, Bazyl – rzuciłem na odchodne – jeślibyś coś się dowiedział przy okazji, to daj znać. Naprawdę martwimy się o Wróżkę.
– Fobra fobra, jak tak ci fależy, to Dekiel miefka w kamienicy nafszeciwko piekarni, a sam fiesz, on lufi mieć fsysko na oku, hehehe…
– Tylko nie Dekiel… – mruknąłem załamany, tylko nie on…

Merdnęliśmy jeszcze do siebie z Bazylem na odchodne i każdy z nasz poszedł w swoją stronę.

Ciasteczkowa Wróżka – na ratunek (5/13): Wtorek.

No i minął nam wtorek. Dzień zapowiadał się paskudnie, bo od rana lało i wiało, więc Mojego Człowieka rwała noga, a Moją Człowiekę bolała głowa. To zawsze oznacza, że trzeba być cicho i z długich spacerów nici. No i pewnie cały dzień będzie spędzony w półmroku na kanapie.
No i prawie dokładnie tak było i dzień był stracony.
PRAWIE.

Jak jest brzydka pogoda, to Mój Człowiek zabiera mnie na „mniejsze kółko”. Czyli, że nie idziemy przez pola, albo przez całą dzielnicę, tylko wpadamy do parku na szybką sikupę i wracamy do domu. Na szczęście park jest zaraz przy kamienicy, w której mieszka Dekiel.

No i tu należy się kilka słów wyjaśnienia. Dekiel jest specyficzny, wołamy na niego Dekiel, bo czasami może sprawiać wrażenie, że naprawdę „wali mu na dekiel”. Ale tak poważnie, to nazywa się Dackel von der Wau i – jak to mówi – „iś bin jamnik szlachecka krew”. Na dzielnicy mówią, że faktycznie jego przodkowie pochodzą z zachodu, a jego pra pra pra pradziad to nawet w wojsku służył! Dekiel jest dumny ze swoich korzeni i kultywuje tradycje przodków. Na przykład – jak sam mówi – lubi siedzieć na parapecie wysoko jak na wieży i obserwować z góry, czy na jego terenie jest ordnung. Nigdy nie widziałem tego ordnunga, może to jakaś wiewiórka, co się chowa na drzewie? Albo kot? Mniejsza z tym.

Najważniejsze, że podczas mojego porannego spaceru, Dekiel akurat był w parku i mieliśmy okazję do pogadania przez moment, bo tego dnia biegał bez smyczy. Jak tylko mnie zobaczył, od razu potruchtał w moją stronę, mamrocząc pod swoim półmetrowym nosem rytmiczne ajn cfaj draj fir, ajn cfaj draj fir…

– Sieme Dek… to znaczy Siema Dackel! – przywitałem się już z daleka, szykując nos do wsadzenia mu pod ogon.
– No cześć! – odpowiedział Dekiel – co mi się tak kręcisz po parku, jak z solniczką w dupie?
– Z czym? – zapytałem zaskoczony.
– No kręcisz się, jak z solniczką w dupie.
– A skąd wiesz, jak to jest kręcić się z solniczką w dupie?
– No bo jak pies ma solniczkę w dupie, to się kręci.
– Ale skąd ty to wiesz???
– Eeeeeeee… No to… – zaczął się jąkać Dekiel – to był przypadek, a weterynarz kłamie i nie wracajmy już do tego tematu! A w ogóle, to wyglądasz, jakbyś czegoś szukał. Rozglądasz się za miejscem na klocka, czy kogoś wypatrujesz?

Potrzebowałem chwili by dojść do siebie, nim odpowiem na to pytanie. Wizja Dekla z solniczką w zadku na tyle zajęła moje procesy myślowe, że nie mogłem się skupić na czymkolwiek innym.
Matko jedyna, sól w podogoniu! Jeśli nie wyrzucili po wszystkim tej solniczki, to obiady Ludzi Dekla musiały mieć później niesamowity aromat…

– Eeeeee… co to ja chciałem… – zacząłem wracać myślami do rzeczywistości – a, wiem! Słuchaj Dackel, bo ty to cały czas na parapecie siedzisz i pilnujesz dzielnicy…
– Ja! – odszczeknął rozmówca – już pra pra pra pradziadunio mówił, że najważniejsze to obserwować, by robactwo się nie rozlazło i nie wydostało za ogrodzenie!
– Eeeeeeee… nie do końca wiem o czym mówisz, ale chciałem zapytać, czy może widziałeś, kiedy ostatnio Ciasteczkowa Wróżka była w pracy. Masz okno zaraz na piekarnię, może rzuciło ci się w oczy…
– Ja! – odwarknął Dackel – Ciasteczkowa Wróżka, das ist ajne gute frau! Ciastko da, potarmosi, włos blond, oko niebieskie, dobra frau, aryjska! Taką mieć w domu, to ku chwale! Ein Hund! Ein Dackel! Ein Deutschland!!!

Z niepokojem obserwowałem, jak Dackelowi ewidentnie coś się zaczynało przegrzewać pod deklem. Rozszczekany jamnik na lewo i prawo rzucał dziwnymi hasłami, gorączkując się nie wiadomo z jakiego powodu:

– Ezist unmegliś, nasprowadzają obcych robali i rozłazi się to po dzielnicy i sieje zgorszenie i mnoży się i wyplenić się tego nie da! Pra pra pra pradziadunio mówił: ogniem i mieczem! I nawet Ciasteczkowa Wróżka bezpieczna być nie może, bo ja widzę z okna, jak te robale tu łażą i pewnie to któryś nich!!! Oj dziaduniu, dobrze że nie widzisz tego na własne oczy, bo by ci serce pękło jak zawór z gazem, gdy Ujek Hans po pijaku zasnął przy komorze spalania, auuuuUUUUUUUU!!!!!!

Wyjąc rozpaczliwie, Dekiel odgalopował na krótki nóżkach do Swojego Człowieka, a ja stałem jak kołek. Zamiast czegokolwiek dowiedzieć się w temacie zniknięcia Wróżki, to wiem jeszcze mniej. I w dodatku nie mam pojęcia, o co z tym robalami chodzi? Pchły mamy na dzielni? Wróżkę pogryzły?!

Jedno jest pewne: Dekiel nie pomógł i nie pomoże jeszcze przez jakiś czas. Zazwyczaj gdy wcześniej tak się odklejał od rzeczywistości, to potrzebował dwóch, a nawet i trzech dni, by dojść do siebie. A ja trzech dni nie mam, by czekać na jego powrót do zdrowych zmysłów. Wróżka tyle czasu nie ma!

**************************************
W razie czego, to jest ciąg dalszy ;)

***************************************

A tutaj Ciasteczkowa Wróżka w całości.
 

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Autor
Najnowsze posty
Najpopularniejsze posty

Napędzana humorem dzięki Joe Monsterowi