Minakami równa się zabawa

31 May 2010
Znajomi, adrenalina, ja!


Japonia to oczywiście kultura, tradycja i tym podobne składowe, o których już nieraz pisałem i którą to część zapewne już dość dobrze poznaliście. Ale! Nippon to także przepiękne góry, w których można porządnie odpocząć. Jako że chodzenie po Tokio i okolicach w czasie weekendów nieco mi się znudziło, postanowiłem urządzić jakiś wypad za miasto. Potrzebne mi były do tego wszystkiego jakieś silniejsze, pozytywne emocje. Weź te wszystkie składowe, dodaj bandę ludzi, dobrze zamieszaj i otrzymasz fantastyczny weekend w Minakami!

Minakami to miasto położone w prefekturze Gunma. Znane jest z gorących źródeł oraz bardzo bogatej oferty sportów wszelakich, zarówno zimowych, jak i letnich. I to głównie tych, które sprawiają, że serce bije znacznie mocniej. W dodatku 30 minut od areny weekendowych wydarzeń, w Sarugakyo, moja cudowna firma posiada własną, górską chatkę, którą może nająć każdy pracownik i to za darmo! No aż grzech było nie skorzystać.

Piątek wieczór, samochody wypożyczone (dwa SUVy, jak się wozić to porządnie!), miejsce zbiórki ustalone, ekipa czeka, docieram, sprawdzam wszystko po raz kolejny i… okazuje się, że nie mam ani mapy, ani, co ważniejsze, kluczy do naszego domku. Tak to bywa, jak pakowanie odbywa się w pośpiechu, bo z pracy wyszło się nieco później niż uprzednie założenia. Bałem się, że gdzieś po drodze mi wypadły. Ale byłby numer! „No pięknie się ta podróż zaczyna” - pomyślałem. Wszystko skończyło się oczywiście dobrze i mimo lekkiego poślizgu ruszaliśmy wesoło na podbój Minakami!

Dojazd nieco nam zajął, a przecież zaopatrzenie jeszcze trzeba było kupić. Mina pana w sklepie całodobowym bezcenna. 10 osób robiących takie zakupy, że chyba historie będą w Gunma o nas opowiadać. A jeszcze każdy coś dorzucał co chwilę. Nieco gorzej będą nas wspominać inni klienci, którzy musieli naprawdę długo odczekać, żeby z jednym piwem się w końcu do kasy dopchać.

Po mniej więcej trzech godzinach byliśmy na miejscu. Dobrze, że wzięliśmy dokładną trasę dojazdu, bo miejsce jest położone na takim odludziu, że tam już nawet diabeł nie mówi dobranoc (bo zgubił się po drodze i nie dotarł). GPS szeroko rozłożył ręce i oszalał, kiedy wprowadziliśmy koordynaty. Domek okazał się bardzo przyjemny - drewniana konstrukcja, dużo miejsca w środku, spory salon z kominkiem na środku. Przystąpiliśmy do szeroko pojętej integracji, tak skutecznej, że ciężko się nam następnego dnia wstawało i deczko się spóźniliśmy do bazy Canyons w Minakami. No zdarza się. Z ciekawostek powiem, że w końcu przetestowałem Ozeki, który to trunek pan Bruczkowski nazwał „ryżolem”. Owszem, Don Perignon wśród sake to nie jest, ale dało się nawet wypić bez nadmiernego wykrzywiania twarzy.

Przy wspomnianych już niewielkich problemach ze wstawaniem rano (innymi słowy niemal wywalanie z łóżek), dotarliśmy do bazy startowej. Canyons to firma, która w Japonii działa już od dawna. Założycielem jest niejaki Mike - Nowozelandczyk, który jest jednym z pionierów canyoningu i raftingu w Japonii. I to on zapewnił nam niesamowite wrażenia przez te dwa dni.








Zaczęło się jednak od wypadu na rowery górskie. Podjechał van, zabrał ekipę i zaczął podróż hen gdzieś w góry. Przy okazji mogliśmy zobaczyć, jak piękna jest prefektura Gunma. Miliony odcieni zieleni, szmaragdowe jeziora i te wszystkie wzgórza. Widoki niezapomniane. Nie dało się odczuć, że przemierzamy całkiem spory kawałek drogi. Musieliśmy się trochę tym autem wspiąć jednak, bo to nie do końca była taka zwykła przejażdżka rowerami. To był downhill, czyli zjazd górskimi ścieżkami, które mają to do siebie, że są wąskie, pełne kamieni, śliskie i generalnie prowadzą w dół. Zresztą zwykły rower, nawet nazywany górskim, by się pewnie nie nadawał. Dali nam specjalny sprzęt - grube opony, porządne hamulce tarczowe z przodu i z tyłu, widelec o wysokim skoku. Dali nam też instrukcje, jak tego używać, bo technika jazdy jest zdecydowanie inna. Przede wszystkim musicie się nauczyć, że przedni hamulec to wasz przyjaciel, a nie wróg. Widzicie, rozumiecie, jadąc w dół obciążacie głównie przednie koło, więc tylne Was nie zatrzyma, bo się po prostu zablokuje. Przedni hamulec to oczywiście wizja katapulty przez kierownicę, ale musicie się przemóc. Kolejna nowinka, to niemal ciągła pozycja stojąca, bo wtedy macie o wiele lepszą kontrolę. Słowem ten wypad to wcale nie była relaksująca przejażdżka do parku w sobotni poranek. To miała być walka z przeciwnościami szlaku i własnym brakiem umiejętności w sobotni poranek. Ruszyliśmy na nieco ćwiczeń praktycznych - wjazdy i zjazdy z pagórków, jazda po żwirze, schody, tor przeszkód. Dopiero po tym przygotowaniu ruszyliśmy na faktyczną trasę. Przyznam, że nie była aż tak trudna, ale jednak było to jakieś wyzwanie. Trzeba się było pilnować, bo drobny błąd i lecicie ze skarpy w dół, a zatrzymać się można albo na większych drzewach (boli), albo na skałkach (boli nawet bardziej). Kiedy na dobre się rozkręcaliśmy, okazało się, że to już koniec. Trochę żałowaliśmy. Widoki jednak okazało się dobrą rekompensatą. Zjechaliśmy do podnóża góry, zapakowaliśmy sprzęt i głodni jak wilki ruszyliśmy do bazy. Tam czekała reszta naszej ekipy, która na rano wybrała inną opcję sportową. Wszyscy razem rzuciliśmy się niemal na obiad. Jakoś tak cicho przy stole było. Zmęczenie robiło swoje.
















Brzuchy napełnione, słoneczko dogrzewa, chciałoby się odpocząć, zdjęcia porobić, ale nic z tego, bo już gonią nas na kolejną atrakcję tego wyjazdu. Rafting, czyli spływ po wzburzonej górskiej rzece. Najpierw jednak musieli nas odpowiednio wyposażyć, bo w końcu woda zimna, a i wylecieć z łódki można. Pianki, kaski, kamizelki ratunkowe - z żywiołami (i skałami) nie ma żartów. Zawieźli nad rzekę, nurt jakby wartki, zapowiadało się ciekawie. Instrukcje z gatunku, jak obsługiwać tratwę trwały naprawdę długo, bo w końcu trzeba umieć odpowiednio reagować, jak już się coś dzieje. Zresztą okazuje się, że zwykłe wiosło potrafi być dość niebezpieczne i wbrew pozorom wcale nie służy do przelewania litrów wody. O wiele częściej odpowiada za rozbite nosy, wybite zęby i pokaźnej wielkości siniaki. Wyjaśnili również, do czego służy lina OS, która rozpięta jest wzdłuż krawędzi tratwy. OS wzięło się od  pięknego staropolskiego zwrotu „Oh shit!”, gdyż są to zazwyczaj ostatnie słowa wypowiedziane chwile przed wypadnięciem za burtę. Muszę sprawdzić, czy ta sama lina w Polsce nie nazywa się przypadkiem OK.

Poinstruowali, nastraszyli (lub narobili smaku, jak kto woli) i zapakowali do tratw. Naszym przewodnikiem był niejaki Rowan, kolejny Nowozelandczyk w ekipie, a przy okazji facet, który rafting sport uprawiał niemal we wszystkich zakątkach na świecie. Ponoć najlepiej jest na Nilu w Ugandzie. Trzeba będzie sprawdzić w przyszłości. Póki co nadal byliśmy w Minakami, a woda roztopowa, więc zimna, co też dało się wielokrotnie odczuć. Cała zabawa w raftingu polega bowiem na szukaniu jak najlepszych fali, które to rzucają tratwą na każdą stronę i bardzo często wlewają się do niej. Ponieważ zająłem zaszczytne miejsce na dziobie, obrywałem litrami wody co chwilę. W dodatku mamy obecnie szczyt sezonu, co powoduje, że nurt był naprawdę wartki, fale wysokie, a jedna z tratw zaliczyła nawet wywrotkę. Część naszej ekipy na innej tratwie wyłowiła trzech rozbitków. My dokonaliśmy heroicznego wyłowienia dwóch wioseł.










































Całość spływu zajęła prawie dwie godziny. Dla mnie za krótko, bo zabawa była przednia. Podskoki w górę, rzucanie na boki, tu jakiś wir, gdzie indziej skała, nieco powiosłować, dać się zalać wodą, często będąc akurat w fazie wdechu, naprawdę żałowałem, że to koniec. Na pocieszenie mieliśmy grilla wieczorem i kolejną „integrację”, która to skończyła się jeszcze większymi problemami ze wstaniem z rana dnia następnego.














Choć spóźnieni, to jednak niewiele, wybraliśmy się na atrakcję numer trzy tego wyjazdu - canyoning. Przyznam szczerze, że tak jak przed wyjazdem do Minakami wiedziałem, na czym mniej więcej polega rafting, tak o canyoningu nie miałem bladego pojęcia. Czytałem o pływaniu w górskich strumieniach, o skokach w dolinkach, o ślizgach wodospadami, ale to jedynie teoria. Praktyka to zupełnie coś innego.


Po raz kolejny na arenę wkroczyły pianki, tym razem aż trzy warstwy, bo zimno. Do tego pancerne buty, bo z ostrymi skałami nie ma żartów. I jeszcze uprząż, bo czasem trzeba się posiłkować linami, żeby przebrnąć niektóre wysokości. O takich oczywistościach jak kask i kamizelka nawet nie wspomnę. Czułem się niemal opancerzony. Czułem się również dość głupio, co potwierdziła znajoma, twierdząc, że według niej jestem faworytem do tegorocznej nagrody „For the Most Retarded Look”. Naprawdę dziękuję. Jakże miło. Chciałem podziękować Akademii, producentom… Ale wróćmy z Kodak Theater do kanionu Fox w Minakami.

Fox Canyon mieści się ledwie dziesięć minut jazdy od bazy. Znów seria instrukcji i dobrych porad. Jednak ze skałami nie ma żartów. Sprawdzili sprzęt i ruszyliśmy. Pierwsze zadanie - położyć się w nurcie strumienia i wpłynąć do kanionu. Niby proste, ale ta woda była lodowata!  Pierwsze parę minut nie było zbyt przyjemne. Na szczęście później pianka zrobiła swoje, a i adrenalina zadbała o podgrzanie atmosfery.

Po serii dość łagodnych ślizgów dotarliśmy do miejsca, w którym było podejrzanie dużo olinowania i ludzi z obsługi. W dodatku jakieś 6 metrów od miejsca w którym wszyscy stali woda się dość nagle „kończyła”. Wodospad! 20 metrów spadku wody! „No, to podczepimy Was do liny, na niej dopłyniecie do krawędzi. Tam przepniemy liny i instruktor opuści Was do połowy, a później polecicie do wody”. Czy ja się aby nie przesłyszałem? Będę leciał z 10 metrów?
Lina zamocowana, podpływam do krawędzi i patrzę w dół. Błąd. Ściana wody spadającej w dół, ostre skały. „Tędy?” - zapytałem nieco niepewnie. „Yes” - powiedział krótko Japończyk o australijskim akcencie. No dobra. Zaczyna mnie opuszczać w dół. Jedno odbicie od skał, drugie odbicie od skał, cały czas czuję opór liny na karabińczyku, trzecie odbicie, czwa… A nie. Już nie. Opór zniknął, ja zauważyłem końcówkę liny wyrywającą w powietrze, a grawitacja dość nagle sobie o mnie przypomniała. No to lecimy! Krótkie spadanie, woda, dużo wody, zalewa nos i oczy, zimno, kamizelka ciągnie w górę, wyskakujecie jak korek, znosi was w stronę wiru, nieco na oślep i chaotycznie odpływacie na spokojną wodę. Była zabawa, była adrenalina, były emocje! Ja chcę jeszcze raz!!!
Niestety kolejnego razu nie było, bo czekał nas kolejny ślizg, tym razem z głową zanurzoną całkowicie w wodzie. Musicie się rozluźnić i dać ponieść lodowatemu strumieniowi oraz liczyć, że kask faktycznie spełni swoje zadanie i uchroni głowę przed skałami, a muszę przyznać, że kilka razy się przydał. Dotarliśmy do kolejnego wodospadu. Tym razem niskiego, w porównaniu, bo ledwie 5 metrów. Zadanie proste, ześlizgnąć się w dół. Było jednak drobne UWAGA! Prądy strumienia bywają bowiem dość nieprzewidywalne i albo wyrzucają was w prawo na spokojną wodę, albo na lewo w kipiel, gdzie zaczynacie się kręcić dokoła. Na szczęście ekipa nas ubezpieczała, a wielu osobom się to przydało, bo podtapianie i piruety nie wszystkim odpowiadają. Położyłem się na krawędzi wodospadu, dostałem klepnięcie w plecy i lecimy. Zalała mnie woda, ale bardzo mi się spodobało. Dość szybko wdrapałem się, żeby zjechać ponownie. Tym razem Matt oświadczył, że jedziemy tyłem. Matt to jeden z instruktorów, Amerykanin, a przy okazji szaleniec jakich mało. Przy poprzednim wodospadzie, tym dwudziestometrowym, biegł mostek na wysokości mniej więcej dwunastu metrów. Czekając spokojnie na wszystkich uczestników nagle zauważyliśmy, że coś brodatego i w czerwonych spodniach dość szybko pokonało dystans mostek - woda. To był oczywiście Matt. Pozostali instruktorzy schodzili po skałach, posiłkując się liną, ale nie on. A wracając do kanionu i mojego położenia to miałem chwilę niepewności. No bo wodospad, kipiel, wir, skały, a ja mam zjechać tyłem? „Of course” - oświadczył Matt, jakbym właśnie zapytał, czy dwa plus dwa to na pewno cztery. Było chyba jeszcze lepiej. Chciałem więcej. Jeszcze więcej. Znów oporne wdrapywanie się na skałki (spróbujcie się wspinać w trzech warstwach pianki) i stoję gotowy do zjazdu.
- Nie tym razem - oświadczył Matt.
- Ale jak to?
- Bo tym razem skaczemy.
- Skąd?
- Tam gdzie stoisz.
- Ale tu jest z 7 metrów!
- Super, nie?! Możesz skoczyć na prawo, na spokojną wodę, albo wprost do wodospadu. To jak będzie?
- Jak to jak?! - i ruszyłem wprost w wodospad. Kipiel przywitała się ze mną czule i zaczęła podtapiać, ale oczywiście mnie wyciągnęli i po chwili znów stałem na klifie, żeby skoczyć jeszcze raz. W tym momencie już nie myślałem o skałach, o lodowatej wodzie. Była czysta zabawa. Niestety czas nieubłaganie płynął i skończyło się tylko na trzech skokach. Żałowałem, ale cóż robić? To nie był koniec atrakcji Fox Canyon.
Na koniec bowiem dopłynęliśmy do miejsca, gdzie skały tworzyły naturalny, głęboki basen, a przy okazji idealną półkę do oddawania skoków. I zaczęła się niezła zabawa. Salta, bomby, skoki na główkę, bokiem i jak kto sobie wymyślił. Świetne podsumowanie. Radocha na całego. Inaczej się tego nie da nazwać. Przy okazji dowiedziałem się, że woda naprawdę bywa twarda, jak ją przyjąć na twarz z większej wysokości, kiedy nie dokręci się salta w tył. I tak było fantastycznie. Pozostało wrócić do bazy, uwolnić się z pianki i czekać na ostatnią atrakcję tego wyjazdu.


Na sam koniec wyjazdu emocje miały być chyba największe. W końcu nie każdego dnia przychodzi mi się rzucić z ponad 40 metrów w przepaść. Innymi słowy - bungee! Choć tego typu atrakcje da się spotkać w Japonii, to w Minakami jest jedyne miejsce w tym kraju, gdzie skacze się z mostu. I powiem Wam, że uczucie jest niesamowite! Ale po kolei...
Wszystko tak naprawdę zaczęło się od bungee. Potrzebowałem kopa adrenaliny. Początkowo organizowałem ludzi tylko na tę atrakcję i dość przypadkowo natrafiłem na Canyons. I niech żyją takie przypadki. Dzięki temu mogliśmy pojechać na cały weekend, bo było, co robić, a i więcej osób było chętnych na rafting czy też canyoning.
Ostatnia atrakcja. Zakończenie z przytupem. Grande finale. Dotarliśmy na most. Podpisaliśmy chyba tysiąc różnych dokumentów, że jesteśmy w pełni świadomi co robimy i ruszyliśmy na platformę, z której się skacze. Pamiętam doskonale, że idąc po moście powiedziałem do Rafy, zaznajomionego Brazylijczyka, że „tu wcale nie jest tak wysoko”. Im bliżej było jednak faktycznego skoku, tym to wrażenie wysokości rosło. Zresztą emocje są niesamowite. Stoisz przy platformie, obserwujesz innych, którzy rzucają się wesoło w dół i widzisz, że jest fajnie. Z drugiej strony włącza Ci się instynkt przetrwania, który jednak zabrania dobrowolnych potyczek z grawitacją i wysokościami. A później ubierają Cię w specjalną uprząż i twój umysł zaczyna totalnie wariować, bo wiesz, że to już za moment. Oj tak, denerwowałem się. Uśmiechałem się, starałem wyluzować, ale ręce kurczowo trzymały się barierek. Zresztą zauważył to człowiek z obsługi i zaczął ze mną gadać o wszystkim i o niczym, byle bym tylko nie myślał o samym skoku. Dobra próba, choć kompletnie nieudana, bo jak tu nie myśleć, skoro już chwilę później stoisz z kawałkiem gumy przypiętym do nóg nad przepaścią?! W dole woda przemyka po skałach, a Tobie jeszcze każą puścić się platformy i stanąć z rozłożonymi rękami. Jasne. I co jeszcze? O nie, za nic w świecie. Chociaż z drugiej strony, nie po to już tu stanąłem, żeby się teraz wycofać. Ręce rozłożone, a ja powtarzam sobie pod nosem, że chyba oszalałem, że mam absolutnie nierówno pod sufitem. Zaczęło się odliczanie, najdłuższe odliczanie w moim życiu. Każda liczba niemal przeszywała mi umysł. „Five”. No dobra, tyle ludzi już skoczyło, Ty też możesz. „Four”. I dziś też ludzie skakali, żyją. „Three”. Zobaczysz, będzie super. „Two”. Pamiętaj ładnie się wybić. „One”. Zamarłem… Ponoć osoby, które zatrzymają się po skończeniu odliczania, muszą się wycofać i podejść jeszcze raz. Ja po prostu powiedziałem sobie „Aaa. Pieprzyć to” i skoczyłem, choć nogi się pode mną ugięły. Pęd powietrza, lekkie wyhamowanie i już wiem, że jest dobrze; szarpnięcie do góry. Niesamowita radość i emocje, która sprawiają, że chce się wrzeszczeć, przynajmniej mi. Ponoć pół doliny mnie słyszało, tak krzyczałem. Adrenalina wprost rozsadza Wam żyły. Tak naprawdę tego się nie da opisać, musicie sami spróbować! Serce wali, całe ciało się trzęsie. Zapominacie o wszystkim. Czujecie się fantastycznie!






































I tak to zakończył się nasz wypad do Minakami. Pozostało nam wrócić do chatki, spakować się i ruszyć w strugach deszczu z powrotem do Tokio. To będzie jeden z tych weekendów, których się nigdy nie zapomina!

 

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Autor
O blogu
Najnowsze posty
Najpopularniejsze posty

Napędzana humorem dzięki Joe Monsterowi