< > wszystkie blogi

Legalna Blondynka

rzeczy ważne, a czasem takie tam... popierdółki...

Aldente i niedente ...

27 May 2012
 Miało być dla Julki, ale to co się wydarzyło dziś popołudniu w kuchni nie może czekać....
(Julka wybaczy.. :) )
 Mój anielskiej cierpliwości mąż poważnie i realnie wkurwia się niezmiernie rzadko. 
 
Mogłabym spokojnie powiedzieć, że tak wkurwionego jak dzisiaj, to widywalam go czasem tylko i wyłącznie na mnie.
Na początku, jak się docieraliśmy.
Oj tam, oj tam... i dzisiaj zdarza mi się go doprowadzić do szewskiej pasji, inaczej nie byłabym kobietą, no nie?
A już tym bardziej sobą. :)
 
Otóż dziś z rana rzekłam: 
- Kochanie, może byśmy gdzieś dziś pojechali coś kupić?
- A co?
- A nie wiem... może byśmy skoczyli na bazar jakieś klapki upolować, sam widzisz, że ze sklepów wychodzę z płaczem, bo stopę mam jak yeti... a na bazarze zawsze się trafi jakiś niestandardowy producent, który kopyto do produkcji obuwia ma szersze niż ci KLASYCY... 
- No pewnie, że możemy, już? 
- E no nie już, może za jakąś godzinkę? Wypiję kawę, pieprznę w literki w kurniku i teges..
- No dobra... 
 
Potem nastąpił ciąg zdarzeń, których nie przewidzieliśmy. 
Najpierw atak kranu na czaszkę męża, kto czyta książkomordę ten wie.
Potem... jeden bazar zamknięty, drugi też, jakieś policjanty stoją na ulicach, ruchem kierują, zapieprzają rowerzyści, jakiś syn kogoś ważnego z telewizora prowadzi imprezę pod zamkiem, pytamy się nawzajem WTF??
 
Kerfur zamknięty, Lidl też, Rossman również... 
No dobra, jedziemy do apteki, to musi być do cholery otwarte, bo potrzebujemy kropli do nosa i czegoś na te fruwające pyłki...!!
 
Zanabyliśmy krople po wyjątkowo korzystnej cenie, zawsze jak jedziemy do apteki na Obywatelską to zastanawiam się czy by przypadkiem nie zamówić całego kontenera, prosto z Chin, można by było na tym zarobić niezły szmal... wszędzie po 14-16 a tam zawsze po 11. 
 
Z matmy jestem cienka, kasy tez liczyć nie umiem, ale 4 i 6 od jedynki odróżniam. 
 
Enyłej.. 
 
Uskuteczniłam zamach drzwiami cytryny na swoją głowę, po czym wrócilismy do domu, zaliczając zakupy pod kładką u dziewczyn. 
(piwo, makaron, śmietana i fajki)
 
Wcześniej udało nam się od przydrożnego handlarza zanabyć łubiankę truskawek.
Skoro nie udało nam się kupić makaronu do chińszczyzny to kupiliśmy makaron do truskawek. 
 
Małe perwersyjne* owoce oskubane z szypułek (tak, wykonało to dziecko... zawsze jak marudzi to mu tłumaczę, że powinien się cieszyć, że wynaleziono piloty do telewizorów zamiast płakać, że musi coś zrobić - działa :D a jak nie działa to grożę, że wprowadzę embargo na laptopa - to dziala zawsze!)
 
I kiedy nadszedl czas, przyszłam do salunu i pytam: truskawki chcesz ugniecione czy pokrojone?
 
(ja osobiście wolę zgniecione, łapię ubijaczkę do ziemniaków i heja! ale M. woli krojone, więc postanowiłam w nadziei zaryzykować)
 
- No jak chcesz :)
- Nie no to ja pytam jak TY chcesz..
- Krojone
- Oki :) 
 
Nóż, który się nadaje do krojenia truskawek był upaprany w ryżu z wczoraja, no to go pucuję gąbką i pucuję... ale wiecie jak to ryż, który zaschnie?
Nie da się tak łatwo od razu zmyć... 
 
Złapałam drugi nóż z myślą, że ciachnę z jednej strony i drugiej po tym pierwszym i potem gąbką i będzie z bańki.
Niestety przy drugiej stronie tak nieszczęśliwie się pierwszy nóż z drugiego zsunął, że trachnął mnie po pierwszym od góry stawie fakjukowego palca prawej ręki.
Ten ostrzejszy nóż oczywiście.
 
Gdyby się omsknął tępy - nie byłoby problemu. 
 
Usłyszałam zgrzyt, syknęłam, wsadziłam łapę pod bieżącą wodę i zobaczyłam jak na moim palcu otwierają się drzwi do domu tych maluchów z władcy pierścienia.. 
 
O boziu!!!
 
Bolało!!
 
no nic to, zawinęliśmy palec plastrem, który mamy na takie specjalne okazje (nie, nie powertapem, powertapem kleimy sobie inne rzeczy :P )
i pokroiłam te nieszczęsne owoce... 
 
Zanim się zacięłam nastawiłam wodę na makaron. 
Już jak tu siedziałam w salunie biadając nad swoim palcem, który się zamienił w miniaturowe wejście do domku hobbitów, woda się zagotowała i trzeba było wrzucic makaron. 
 
Poprosiłam o to mojego zajebistej dobroci męża, który z dziką chęcią podązył do kuchni. 
Usłyszałam jak szeleści opakowanie od makaronu, usłyszałam jak makaron wsypuje się do gara.
Usłyszałam jak makaron jest mieszany łyżką zanim zawrze. 
Usłyszałam kroki.
Miś pyta: ile ma się gotować?
 
- No tyle ile jest napisane na opakowaniu... - odpowiedziałam z irytacją.
- A no ok. 
 
Poszedł. 
Usłyszałam jak rozprostowuje opakowanie po makaronie.
Usłyszałam jak szeleści nim. 
Usłyszałam znów szelest. 
Usłyszałam stek przekleństw. 
 
 
Wpadło moje szczęście do salunu i wrzeszczy: 
- no co za idioci!!! kto to projektował!!! Kurwa!!! gotować przez czas podany na opakowaniu (czy jakoś tak)
I już wiedziałam o co chodzi... 
 
Mężu szaleje z wściekłości, purpurowy na paszczy, macha mi tu pod nosem gównianym opakowaniem zajebistych makaronów lubelli...
 
W tym momencie się popłakałam. 
 
Popłakałam się ze śmiechu. 
 
Wkurwiony M. rzucił torebką na stół, a ja już całkiem tarzając się ze śmiechu pokazałam mu na boku opakowania kółeczko z zegarkiem. 
Na zegarku jest czas na aldente i niedente ...
 
Przypomniało mi się jak to ja rwałam kiedyś włosy z głowy nie mogąc znaleźć na makaronach Lubelli czasu gotowania makaronu, bo była tylko głupia adnotacja, że gotuje się tyle ile jest napisane na opakowaniu. 
 
Myślałam wtedy, że jako kura domowa straciłam całkiem rozum, aż poszłam po ów rozum, zawołałam dziecko i poprosiłam o pomoc. 
 
Młody popatrzył i powiedział: - zobacz mama, tu jest zegarek narysowany... 
 
Myślałam, że skołuję jakąś rakietę ziemia-powietrze i wyceluję ją w fabrykę lubelli... 
 
Enyłej.... wciąz mam przed oczami mojego wielkiej elegancji męża machającego niebieskim, pustym opakowaniem po makaronie świderki, firmy lubella zastanawiającego się: co za debil to wymyślił???!!!
 
 
Ano... takie czasy.... 
 
 
*) dlaczego truskawki są perwersyjnymi owocami? - bo mają pestki na wierzchu!
 

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą

Napędzana humorem dzięki Joe Monsterowi