Zaczęło się od tego, że mi Średni w gębę nakichał. Już wtedy powinnam była zrozumieć, że nie będzie to taki zwyczajny kich. Głośny, mokry i celnie wymierzony w sam środek twarzy, nie mógł przejść sobie zwyczajnym "Średni, no żeż do cholerci jaśnistej"* i wyszorowaniem pyska do czerwoności. Po dwóch dniach zaczęłam zdychać.
Tu mała dygresja: jestem chodzącym mutowaczem wirusów moich dzieci. To, co u nich objawia się czterogodzinnym katarem, czy pięciominutową gorączką, ja niemal przypłacam życiem. I nie mówię tu o cierpieniach rodzaju męskiego, 36,8°C i ojojki na kanapie. Mówię o porządnym, babskim rozłożeniu się na dobre, z żółtozieloną flegmą, kaszlem jak z cmentarnych katakumb i bólami nawet tego, co nigdy nie miało okazji urosnąć. Tyle, że na chodzie, bo zdychanie zdychaniem, a w domu samo się nie zrobi.
Zdychałam przedwczoraj, umierałam wczoraj, w nocy musiałam nieopatrznie zejść z tego świata, bo rano wprawdzie wstałam, ale wyglądałam i chrypiałam jak niepierwszej świeżości zombiak. Ale po południu łapałam już oddech na 3/4 płuca. I nawet lekko zgłodniałam.
Zabrałam się za mało wymagającą sałatkę z kous kousa. Bo apetyczna, witaminy, rach ciach ciach... Nakroiłam ogórka, selera, jabłka, cebuli i papryki. O, stąd, ostatnia, miśkowa:
http://joemonster.org/phorum/read.php?f=32&t=9528#9528
A że brakowało mi zieloności, to przyniosłam z ogródka sześć ślicznych, zieloniutkich papryczek. Słodkich, a jakże, cztery próbnie nadgryzłam.
Skroiłam śliczne, zieloniutkie papryczki.
Po wypaleniu sobie języka obiadowym talerzem sałatki, obiecałam sobie solennie, że następnym razem nadgryzę wszystkie te cholerne, popindolone warzywska**. Że już nigdy, przenigdy, nie dam się nabrać niewinnemu, zielonemu wyglądowi. Że w ogóle, to w przyszłym roku posadzę tylko ogórki. A jeszcze lepiej dynie. I koperek. Oczyma zaciętej duszy widziałam równy rządek bezpiecznego selera na miejscu peperoni zamachowca...
...a potem zaswędziało mnie lewe oko...
Cieszmy się z tego, co mamy. "Gorzej" może wyskoczyć zza rogu w każdym momencie :>
*Prawie. Na długość było niemal identyczne.
**Te śliczne, zieloniutkie papryczki rosną sobie spokojnie na krzaczkach. Dwadzieścia trzy pobierają z ziemi i z nieba całą potrzebną im słodycz i soczystość, a dwie sączą ogień wprost z piekła. Jest to bardzo wesoła sytuacja, ponieważ wyżeranie podsmażonych papryczek przypomina do złudzenia rosyjską ruletkę. I tak, jak w rosyjskiej ruletce, ten się śmieje, kto się śmieje ostatni.
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą