< > wszystkie blogi

esos's absurdlog

Więcej na: http://30lat.blogspot.com/

Okiem wesołego jaskiniowca - pytanie do Bojowników/Bojowniczek

2 March 2015
Ostatnio pod jednym z artów na stronie, zaczęła się dyskusja dot. wrzut na Joe: http://joemonster.org/art/31277/Rozprawa_o_dawnych_czasach_Joe_Monstera#cm7546490

Dam Wam do oceny jeden ze swoich jaskiniowych wpisów. Sądzicie, że jest sens wrzucania kolejnych jako arty, czy dać sobie spokój, bo Joe nie jest targetem na tego typu wypociny?

**********

"Jaskinia Psia, Biśnik, Zegar"

Trio Psia-Biśnik-Zegar. Tam trzeba było wrócić. Bo – po pierwsze – chciałem sprawdzić, jak szybko zadeptują się stare ślady, a po drugie – ostatnim razem w tamtych dziurach, trochę jakby zaklinował mi się zadek. W zasadzie to nawet trochę bardziej, niż trochę. No po prostu całkowicie utknąłem dupskiem i nie potrafiłem wyjść z jakiegoś – zapewne – banalnego okienka. Ta zniewaga wymagała zemsty, więc zapadła decyzja o wyjeździe.
Ale po kolei…

Sobota. Dzień miał być słoneczny, pogodny, ptaszki miały śpiewać nad głowami, a dżdżownice uśmiechać się na myśl o nadchodzącej wiośnie. Z tej listy sprawdziło się co następuje: był dzień. Tyle, jeśli chodzi o warunki pogodowe.

Wesoła ekipa nie żałując sobie wrażeń, krótko przed planowanym dniem wyjazdu, łamała sobie kości, skręcała stawy, zrywała ścięgna, przez co z planowanych kilkunastu uczestników i prawdziwego konwoju samochodowego, zostało siedem person i jeden busik. Nic to, na szczęście w grupie trafiła się jedna niewiasta, dzięki czemu przynajmniej nie wyglądaliśmy jak Tęczowa Drużyna Wojowników Skórzanego Miecza.

Krążąc myślami od puszki piwa do mapek z jaskiniami, zastanawiałem się, na ile w ciągu ostatniego półtora roku poprawiła mi się koordynacja przy poruszaniu w jaskini. Faktem jest, że kiedyś, na początku, człowiek tłukł wszelkimi stawami i kośćmi o wszystko, co odstawało i dawało szansę na nabicie sobie siniaka. Po tych kilku sezonach, sprawa przemieszania się w dziurze wygląda jakby lepiej. Nie mówię, że sunę przez zaciski zwiewnie i płynnie jak nimfa nad wody taflą, ale przynajmniej udaje mi się nie demolować dupskiem wszystkiego w zasięgu dolnej części pleców.
Tak więc, jeśli z poruszaniem się jest trochę lepiej, to może tym razem przejdę przez tamto okienko, co to po bezskutecznej próbie przejścia tak dało mi w kość, klinując tyłek, nogi i resztę organizmu.
Tak, tym razem na pewno się uda!

…a póki co pędzimy busem, połykając pod kołami kolejne kilometry.
By nikt nie powiedział, że jesteśmy monotematyczni i nie interesuje nas nic, poza tarzaniem się w błocie, zaczepiamy jeszcze zamek Smoleń.









Z ważnych wydarzeń w historii zamku: nie wiem, nie czytałem. Widoczki ładne, schody śliskie, trzeba uważać, by idąc w zadumie nad pięknem ruin, nie wyrżnąć pyskiem na kamienie. Bo wtedy piwo może się wylać. No i chodzenie po tym terenie w butach z płaską podeszwą, zdecydowanie nie jest dobrym pomysłem.

Za kilkunastu minutach zachwytu nad niepowtarzalnym klimatem zamkowych ruin, wracamy do busa. Jeśli część kulturalno-historyczną już odbębniliśmy, to należy teraz jak każdy, cywilizowany człowiek, rzucić się do dziury i wytarzać w odrobinie błota!

Zawsze wiedziałem, że przebieranie się na powietrzu, może grozić mniej lub bardziej uporczywymi komplikacjami. Bo to może np. ktoś nie życzyć sobie, by mu pod oknami świecić gołym tyłkiem, a następnie wbijać się w czerwone, prawie lateksowe wdzianka, to znów dźwięki i przekleństwa towarzyszące zakładaniu kombinezonu, mogą razić uszy przechodzącego w okolicy człeka, itd itd… Tym razem pojawiło się nowe zagrożenie: dziwnie zerkający na nas drób! O ile jeszcze kurczaki mimo wszystko przykładały większą wagę do robali w ziemi, tak kaczki już nieco baczniej przyglądały się naszym poczynaniom. Zaczynam się zastanawiać, czy aby komuś podczas przebieranek nie wyskoczył zza gaci robal, co mogło spowodować tak duże zainteresowanie kaczej braci naszymi osobami…

Szczęśliwie ptactwo domowe pozwoliło się w spokoju ubrać, a nam udało się dotrzeć pod pierwszą jaskinię.

Jaskinia Zegar.

Będąc w niej pierwszy raz, fascynowała mnie niesamowita przestrzeń, ogrom miejsca w środku, kręte korytarze, w których z pewnością można się zgubić i umrzeć. Tym razem, patrząc na mapę zastanawiałem się, jakim sposobem nie gubiłem się we własnym kiblu, jeśli Jaskinia Zegar wydawała mi się zagmatwana…



Najwyraźniej z poszczególnymi jaskiniami, jest jak z wiekiem młodzieńczym i stosunkiem Prawdziwego Samca do Niewiast: na początku wydają się niezbadane, śmiercionośne i ogólnie tajemnicze, zaś z wiekiem Samiec przekonuje się, że są proste jak budowa cepa i można bez większych obaw w nie wejść.

No to wchodzimy.



Trwająca dobre kilkanaście minut wyprawa przyniosła wiele niezapomnianych wrażeń. Mieliśmy okazję oglądać kamienie na ziemi, kamienie na ścianach, a w zasadzie ściany z kamienia, oraz – o zgrozo! – kamienny sufit!

Największą atrakcją tego… wejścia, był jegomość pierwszy raz goszczący w jaskiniach, próbujący przepełznąć nad maleńkim rozlewiskiem, taką mini mini, ciupeńką kałużą…. Kompletnie nie rozumiem, dlaczego ludzi dziwi konieczność szorowania tyłkiem w wodzie? Przecież zawsze wspominamy jaskiniowym dziewicom, że może być ciut wilgotno…





Przeglądając zdjęcia z poprzedniej wyprawy do Jaskini Zegar, zastanawiam się niezmiennie, jakim sposobem dałem się ostatnio tam zamurować w jednym z korytarzy, a do tego – o zgrozo – zgubiłem się. Przecież to tak, jakby człowiek zgubił się w windzie i pojechał nią w bok.



Jako, że Jaskinia Zegar nie miała zbyt dużych możliwości, by przykuć na dłużej naszą uwagę, grzecznie pożegnaliśmy się z dziurką i ruszyliśmy w stronę kolejnych obiektów. W końcu czekały na nas Psia i Biśnik!



Najszybciej pojawiła się przed nami Jaskinia Psia.

Prawdę mówiąc, wiązałem z nią największe nadzieje w temacie tego wypadu. Jak już wspominałem, to najprawdopodobniej tutaj ostatnim razem gabaryt nie przeszedł mi przez otwór. Była więc to sprawa honoru! W końcu Prawdziwy Samiec nie może sobie pozwolić na to, by jakaś dziura została przez niego niezdobyta!



Po odpowiednich przygotowaniach, to jest analizie starych zdjęć, przekopaniu się przez kilka map, znalazłem – tak mi się zdawało – na mapie (Polonius A. 1991 podprowadzonej z Jaskiń Jury) miejsce, gdzie ostatnio utknąłem.



6 metrów wysokości komina – z grubsza się zgadza, są jakby partie górne i dolne – się zgadza, nie ma innej możliwości – to jest moja lokalizacja! Nie pozostaje nic innego, jak przejść się po jaskini, a następnie skoczyć do komina i rozwiązać kilka zaległych spraw.

Poza „kominowymi” tematami, Jaskinia Psia sama w sobie po raz kolejny okazała się bardzo przyjemnym miejscem: mokro, ślisko, na jednym kawału trzeba się zaprzeć, na drugim przepełznąć nad kałużą… Miodzio!







No i cóż. To co zaliczone powinno być – zaliczonym zostało, nadeszła pora, by zająć się sobą. Ruszyłem dzielnie w stronę punktów na mapie i…. Nic. Jedno wielkie, paskudne, włochate nic. Odrażające jak Buka, smutne jak widok rozbitej butelki piwa. Kręcę się po wszelkich szparach, wciskam się w lewo, wciskam się w prawo, złażę w dół, przepełzam kilka metrów – z jednej strony korytarz kończy się szybciej niż zaczyna, po drugiej stronie jest tak ciasny, że nie ma szans, by przeszedł mi tamtędy kalafior, no koszmar jakiś! Miotam się, szukam z nadzieją patrząc dookoła i… nic.

Wściekły na siebie, na pamięć, na wydrukowaną mapkę, która już się rozpadła od przeglądania jej po raz setny na mokrej ziemi, zacząłem wygrzebywać się dziury w stronę światła.



Została nam jeszcze Jaskinia na Biśniku, może to jednak tam będą moje kominy? Tyle, że wg mapy to ewidentnie na Psiej było, a ogólnie to już wszystko mnie denerwuje i nic się nie podoba i niech mi ktoś w końcu wyjmie z worka piwo, bo z tych nerwów to w ustach zaschło!

Jaskinia Biśnik (na Biśniku).

Z Psiej mieliśmy na Biśnik jakąś minutę drogi. Idealna ilość czasu na wygrzebanie z kieszeni mapki i zerknięcie, czy faktycznie Biśnik nie skrywa czegoś, co może okazać się celem mojej podróży. Wg mapy, nie zawierał…







Biśnik, tak jak ostatnio, był niezmiennie rozkopany i prawie zamknięty dla zwiedzających. Na szczęście otwarta krata sygnalizowała jednoznacznie, że zwiedzanie jest jak najbardziej możliwe. Grzechem by było nie skorzystać z takiej okazji, więc zapakowaliśmy się radośnie do dziury…







Oczywiście, że swoich zadościskowych kominów nie znalazłem… No w Psiej, tak czułem, że to musi być gdzieś w Psiej! Jak nie patrzeć, trzeba będzie tu przyjechać po raz kolejny zająć się tylko i wyłącznie psią. I tych kominów nie znajdę, to sobie je wykuję! O!

*****

Niedzielny poranek. Pralka wypluwa resztki brunatnej wody, kombinezon schnie, herbata leniwie paruje w kubku.

Przeglądam zdjęcia sprzed ponad roku. Sprawdzam daty i godziny zrobienia, minuta po minucie. Staram się odtworzyć kolejność, w jakiej zwiedzaliśmy wtedy jaskinie. No jak w pysk strzelił, wychodzi mi jednoznacznie, że kominy gdzieś w Psiej były… Z drugiej strony… Nie przypominam sobie, żeby Psia miała partie z takimi, białymi ścianami…



Tia… Ze zdjęć wynika jeszcze jedna rzecz. Wychodzi na to, że nie tylko tę sprawę mam do „dokończenia”. Ostatnim razem chciałem zrobić coś jeszcze: flagę. Tyle, że wtedy chyba trochę mi nie wyszło…



Kominy i flaga… Zdecydowanie. Trzeba nad każdym z tych tematów mocno popracować…
 

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Autor
Najpopularniejsze posty

Napędzana humorem dzięki Joe Monsterowi