< > wszystkie blogi

Wixu's absurdlog

Potwornie absurdalny blog

WINYLE

18 October 2010

W kolekcjonowaniu płyt winylowych jest coś niesamowitego, mistycznego. Przyszło mi to po raz kolejny do głowy, kiedy dzisiejszego dnia dotarła do mnie przesyłka z następnym czarnym krążkiem. Album zespołu, którego niekoniecznie kojarzycie. Sama w sobie nie należy do kanonu muzyki rozrywkowej, ale w samym jej posiadaniu satysfakcję sprawia coś innego. Nie rzemiosło muzyczne, chociaż i ono jest istotne. To uczucie obcowania z czymś sam na sam: kręcącym się analogiem. I ta okładka przesiąknięta zapachem przechowywania przez lata, gdzieś głęboko na strychu. Cóż, to niewątpliwie pewnego rodzaju fetysz.
Niektórzy zbierają monety, inni znaczki pocztowe, a reszta tracąc wiele nie zbiera absolutnie niczego. Ktoś może pomyśleć, że to tylko przedmiot, coś co nie powinno mieć dla nas specjalnej wartości, za czym nie powinniśmy tracić głowy. Nic bardziej mylnego. To może karkołomna opinia, ale kolekcjonując coś konkretnego wypełniamy w sobie pewnego rodzaju pustkę. Gdzie mamy czas na sentymentalność, na zadumę, podróż w piękne, odległe czasy? Ja mam na to sposób: uchylam wieko adaptera, wyciągam płytę z kolekcji, przypatruję się jej rowkom, spoglądam leniwie na okładkę przeszywającą mnie na wylot, aż w końcu po długim namyśle (swego rodzaju inicjacji, ceremonii, a może poświęceniu?) naciskam przycisk start.
Nikt mi nie uwierzy, póki sam się nie przekona. Moja historia z analogowymi płytami zaczęła się stosunkowo niedawno (półtora roku temu), gdy podczas odwiedzin u znajomego ujrzałem adapter stojący w rogu wraz ze stosem przeróżnych okładek. To było dziwne uczucie z pogranicza narkotycznej wizji: zostałem odurzony, moje zmysły się wyostrzyły. Nie jestem osobą, która łatwo daje okiełznać się przedmiotom martwym, ale mogę jasno i wyraźnie stwierdzić, że winyle pochłonęły mnie bez końca, że aż sam nie mogę uwierzyć.
O samym oddaniu do obracających się winyli może świadczyć lekkość z jaką piszę ten tekst. Przy próbach naskrobania coś na inny temat niż ten czyniłem długie przerwy, nie do końca będąc pewnym co napisać. Teraz tych wątpliwości nie mam - niesie mnie fascynacja, chcę dać upust mojemu hobby, którym z niewieloma osobami mogę się dzielić. A pisać o tym mogę, że Avangarda mogłaby ze spokojem pomnożyć objętość swoich stron. Jednak ze względu na pewne ograniczenia jestem zmuszony poprzestać na tym krótkim tekście. Ale to tylko taka mała dygresja.
Najbardziej pasjonującym etapem nabywania płyty jest przeszukiwanie Internetu w celu znalezienia tej jedynej, którą pragnie się pochwycić w swoje ręce. Z powodu małej dostępności czarnych krążków zmuszony jestem przebywać bezkresne drogi wirtualnej autostrady, przerzucać dziesiątki stron wszelakich aukcji, a przede wszystkim bataliować się z innymi miłośnikami muzyki. Szukasz czegoś unikatowego? Proszę bardzo, ale przygotuj się na bajońskie ceny. Pragniesz kupić jakieś specjalne wydanie ulubionego krążka? Takie aukcje również znajdziesz, ale trzeba liczyć się ze sporymi wydatkami i licznym zainteresowaniem innych pasjonatów. W Internecie na oryginalne, pierwsze tłoczenia amerykańskich bądź angielskich wydań albumów rzuca się stado ludzi, którzy niekoniecznie liczą się z wydatkami. Jak sobie więc radzę z sukcesywnie podbijanymi cenami płyt?
Istnieje jeden, prosty sposób: dokładnie szukać. Ciągle istnieje duża grupa sprzedawców, którzy niekoniecznie wiedzą co wystawiają na aukcję. Dla nich to o, zgrozo! kolejny, kurzący się winyl, znaleziony gdzieś na strychu. Z powodu tego braku szacunku, paradoksalnie, korzystam ja. Podobnie w krajem wydania albumu: dla przykładu, angielska wersja klasycznego albumu Beatlesów, Sgt. Peppers Lonely Hearts Club Band sięga kilku setek złotych. Dla porównania, jugosłowianińska to wydatek zaledwie kilkudziesięciu złotych. Co więc dalej?
Pozostaje się cieszyć. Bo dotykanie i słuchanie płyty winylowej to tak jakby obcowanie z kobietą: odkrywamy tajemnice, dowiadujemy się czegoś nowego, kontemplujemy urodę, zawartość. To coś mistycznego. Niewytłumaczalne (pod względem technicznym, bo dźwięk płynący z analogu nie jest lepszy od tego cyfrowego) a całkowicie zrozumiane (jeżeli chodzi o to coś) ciepło muzyki puszczonej z adaptera jest silnym magnesem, który przyciąga. Jestem zwolennikiem tego formatu, bo nie trafia do mnie zminimalizowana płyta CD, format, który obowiązuje na chwilę obecną. Mimo dużego szacunku do takich wydawnictw w tym, a także we wszelkich dziedzinach życia, uważam się za tradycjonalistę. Przede wszystkim płyta CD to tylko nośnik, który ma nagraną, gdzieś głęboko, a odtwarzaną przez laser, muzykę. Winyl to coś, co melodię ma w sobie, a ramię z igłą to tylko wyławia, a ja ja to wciągam nosem.

PS. Analogii między winylami a kobietami można szukać na wielu płaszczyznach album może być porysowany, kiepsko wytłoczony, ale posiadać pięknie zdobioną okładkę. Podobnie jak kobieta.

 

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Autor
O blogu
Najnowsze posty
Najpopularniejsze posty

Napędzana humorem dzięki Joe Monsterowi