Tak, tak, dobrze czytacie. Takiego kozaka jak ja, to w mieście nie znajdziecie. Co więcej, chwalę się tym i jest mi z tym dobrze!
Ale od początku – bo każde kozaczenie ma swój początek. Zaczęło się to w 2004 roku. Znajomy organizował wieczór kawalerski, ale taki klasyczny: spotkanie przy kartach i wódzie w wynajętym na wsi domku. Domek był oddalony od zabudowań o około 2km od głównej drogi. Do domku prowadziła droga gruntowa, dość wąska, taka że dwa samochody by się nie minęły. Nieco dalej od domku były pola, rozdzielone drogami gruntowymi. Dało się tam zrobić „okrążenie” bez kontaktu z ludźmi czy samochodami. Bo ta wioska, to było totalne zadupie.
Pijemy, rozmawiamy, gramy w karty. Fajnie jest, no! W pewnym momencie ktoś wrzuca temat wypadku z udziałem pijanego kierowcy: jakiś gość po 5 piwach przywalił w wózek z dzieckiem. Dramat, choć i dziecko, i kobieta, jakimś cudem przeżyli ten wypadek. Facet, który zarzucił temat stwierdził lekko „5 piw? To przecież ledwie pijany”. I tak się zaczęła zażarta dyskusja na temat, kto ile może wypić i ile zrobić. Coś w stylu „potrzymaj mi piwo”.
Karty odeszły na bok: przez dobre 30 minut nawijamy o prowadzeniu samochodu i o tym, że każdy jest w stanie to zrobić nawet w tej chwili, choć średnia piw wypitych na głowę to 5-6. I, kurwa, każdy trzeźwy, no nie? Więc wpadłem na arcygenialny pomysł. Szatański wręcz plan.
- To dawaj, wsiadamy w samochód i zobaczymy, jak się prowadzi po pijaku – mówię do gościa, który „wyprzedził” mnie o 1 piwo. Ja mam 5 za sobą, połowa w łapie. On o jedno więcej.
- No, ale jaki problem? – dziwi się.
- Żaden problem – odparłem. – Jeździłeś w takim stanie? – Milczał wymownie. – Widzisz, bo ja nigdy, nawet po piwie. I myślę, że mogę mieć problem z prowadzeniem samochodu. Tak na chłopski rozum, bo się chwieję...
Wstałem, pokręciłem szybko głową w prawo-lewo, faktycznie się zachwiałem.
- Jak się ma słaba głowę, to się nie pije, he, he, he – wyśmiał mnie.
No, to WOJNA! Biorę kluczyki od Cinquecento, który był typowym złomkiem. Nowe opony miały większą wartość, niż cały samochód.
- Jedziemy! Najpierw prowadzę ja, potem wsiadasz ty.
Kumple na mnie patrzą jak na idiotę. Ale widać, pomysł im się spodobał, choć nie do końca wiedzieli, czego mój plan dotyczy. A plan był prosty: naprawdę chciałem sprawdzić, jak będę prowadzić samochód po takiej ilości piw i w tym celu chciałem wykorzystać drogę gruntową, czyli zrobił kółko dookoła pola. Odległość, jak się nazajutrz okazało, 2,2km (wg wskazań licznika).
Wsiadłem do pojazdu, odpaliłem, włączyłem światła i ruszyłem, jadąc z prędkością 30-40km na godzinę. Pierwsza prosta była łatwa do pokonania. Droga dość nierówna, pobocza to rowy, więc trzymałem się środka drogi. Pierwszy zakręt, w prawo, pokonałem z trudem, bo przy prędkości ok. 20km moja reakcja była opóźniona i zniosło mnie na lewo, na pobocze, tak że samochód podwoziem zarył w kamienie. Na drugim zakręcie, mimo zwolnienia, zahaczyłem bokiem w jakiś słupek/kamień i porysowałem drzwi. Przed trzecim zareagowałem za szybko (chyba bałem się jechać dalej) i zawisłem na poboczu, uderzając w nasyp drogi. Gdy wysiadłem, koledzy już nadbiegali. Byłem w szoku – albo inaczej – byłem przekonany, że pójdzie mi znacznie lepiej!!!
Po kilku minutach całą grupą wypchaliśmy samochód i wsiadł ten „lepszy” znajomy. Ruszył znacznie szybciej i po około 50 metrach wpadł do rowu, po lewej stronie. Musieliśmy go wyciągać stroną pasażera, bo drzwi się zaklinowały po wypchaniu auta.
Tak więc, odważyłem się zrobić eksperyment dla samego siebie: trochę z faktu, że wcześniej myślałem, że jak przyjdzie potrzeba to spoko, dam radę, a trochę dla faktu, że zawsze uważałem że 5 piw to nie alkohol. I trochę z ciekawości. Jednym testem przekonałem sam siebie (i kolegów), że po alkoholu się nie kozaczy. Nigdy nie wsiadłem do samochodu nawet po 1 piwo/drinku. Nie i już.
Ale od początku – bo każde kozaczenie ma swój początek. Zaczęło się to w 2004 roku. Znajomy organizował wieczór kawalerski, ale taki klasyczny: spotkanie przy kartach i wódzie w wynajętym na wsi domku. Domek był oddalony od zabudowań o około 2km od głównej drogi. Do domku prowadziła droga gruntowa, dość wąska, taka że dwa samochody by się nie minęły. Nieco dalej od domku były pola, rozdzielone drogami gruntowymi. Dało się tam zrobić „okrążenie” bez kontaktu z ludźmi czy samochodami. Bo ta wioska, to było totalne zadupie.
Pijemy, rozmawiamy, gramy w karty. Fajnie jest, no! W pewnym momencie ktoś wrzuca temat wypadku z udziałem pijanego kierowcy: jakiś gość po 5 piwach przywalił w wózek z dzieckiem. Dramat, choć i dziecko, i kobieta, jakimś cudem przeżyli ten wypadek. Facet, który zarzucił temat stwierdził lekko „5 piw? To przecież ledwie pijany”. I tak się zaczęła zażarta dyskusja na temat, kto ile może wypić i ile zrobić. Coś w stylu „potrzymaj mi piwo”.
Karty odeszły na bok: przez dobre 30 minut nawijamy o prowadzeniu samochodu i o tym, że każdy jest w stanie to zrobić nawet w tej chwili, choć średnia piw wypitych na głowę to 5-6. I, kurwa, każdy trzeźwy, no nie? Więc wpadłem na arcygenialny pomysł. Szatański wręcz plan.
- To dawaj, wsiadamy w samochód i zobaczymy, jak się prowadzi po pijaku – mówię do gościa, który „wyprzedził” mnie o 1 piwo. Ja mam 5 za sobą, połowa w łapie. On o jedno więcej.
- No, ale jaki problem? – dziwi się.
- Żaden problem – odparłem. – Jeździłeś w takim stanie? – Milczał wymownie. – Widzisz, bo ja nigdy, nawet po piwie. I myślę, że mogę mieć problem z prowadzeniem samochodu. Tak na chłopski rozum, bo się chwieję...
Wstałem, pokręciłem szybko głową w prawo-lewo, faktycznie się zachwiałem.
- Jak się ma słaba głowę, to się nie pije, he, he, he – wyśmiał mnie.
No, to WOJNA! Biorę kluczyki od Cinquecento, który był typowym złomkiem. Nowe opony miały większą wartość, niż cały samochód.
- Jedziemy! Najpierw prowadzę ja, potem wsiadasz ty.
Kumple na mnie patrzą jak na idiotę. Ale widać, pomysł im się spodobał, choć nie do końca wiedzieli, czego mój plan dotyczy. A plan był prosty: naprawdę chciałem sprawdzić, jak będę prowadzić samochód po takiej ilości piw i w tym celu chciałem wykorzystać drogę gruntową, czyli zrobił kółko dookoła pola. Odległość, jak się nazajutrz okazało, 2,2km (wg wskazań licznika).
Wsiadłem do pojazdu, odpaliłem, włączyłem światła i ruszyłem, jadąc z prędkością 30-40km na godzinę. Pierwsza prosta była łatwa do pokonania. Droga dość nierówna, pobocza to rowy, więc trzymałem się środka drogi. Pierwszy zakręt, w prawo, pokonałem z trudem, bo przy prędkości ok. 20km moja reakcja była opóźniona i zniosło mnie na lewo, na pobocze, tak że samochód podwoziem zarył w kamienie. Na drugim zakręcie, mimo zwolnienia, zahaczyłem bokiem w jakiś słupek/kamień i porysowałem drzwi. Przed trzecim zareagowałem za szybko (chyba bałem się jechać dalej) i zawisłem na poboczu, uderzając w nasyp drogi. Gdy wysiadłem, koledzy już nadbiegali. Byłem w szoku – albo inaczej – byłem przekonany, że pójdzie mi znacznie lepiej!!!
Po kilku minutach całą grupą wypchaliśmy samochód i wsiadł ten „lepszy” znajomy. Ruszył znacznie szybciej i po około 50 metrach wpadł do rowu, po lewej stronie. Musieliśmy go wyciągać stroną pasażera, bo drzwi się zaklinowały po wypchaniu auta.
Tak więc, odważyłem się zrobić eksperyment dla samego siebie: trochę z faktu, że wcześniej myślałem, że jak przyjdzie potrzeba to spoko, dam radę, a trochę dla faktu, że zawsze uważałem że 5 piw to nie alkohol. I trochę z ciekawości. Jednym testem przekonałem sam siebie (i kolegów), że po alkoholu się nie kozaczy. Nigdy nie wsiadłem do samochodu nawet po 1 piwo/drinku. Nie i już.
--
I am the law!