Ja nie miałem żadnej szczególnej motywacji, nie odczuwałem też żadnej szczególnej walki (być może dlatego w procesie rzucania zdarzyło mi się zapalić kilka razy ze znajomymi). Później po kilku miesiącach niepalenia zdarzyło mi się chyba jeszcze ze dwa razy sięgać po fajka i za każdym razem nie dałem rady dopalić i źle się czułem. Od wielu lat nic, zero, czasy palenia są dla mnie tak odległe i abstrakcyjne, że często zapominam, że w ogóle kiedyś paliłem. Sam dym w nadmiarze wywołuje u mnie niemal odruch wymiotny. Nie czuję żadnych obaw, że mógłbym wrócić do nałogu, a jedyne pozostałości po uzależnieniu to mgliste wspomnienie przyjemności po zapaleniu i w wyobraźni zapach dymu jest jakiś taki słodkawy i przyjemny, na szczęście niweluje to zapach tego gówna w rzeczywistości
Trochę dziwne wydaje mi się to, że zawsze obrzydzeniem napawało mnie palenie podczas jedzenia, picia kawy, albo wypuszczanie dymu nosem. Z kolei moi koledzy turbonikotyniści, którzy bez problemu zjedliby sałatkę z kiepów, nie mogli palić gdy byli chorzy na gardło itp. Ja natomiast w takich chwilach paliłem jeszcze chętniej.
W moim przypadku bardzo łatwo poszło, na szczęście. A piszę to, żeby poświadczyć, że po nałogu da się żyć, fajki mogą nie istnieć, zwracam na to uwagę tylko, gdy ktoś smrodzi w przestrzeni publicznej.