Zdjęcia do filmu „Kapelusz pana Anatola” kręcono w atelier w Łodzi, w niedzielę, a więc bufet - jak to w PRL - był zamknięty, nie można było niczego zjeść. Głodni aktorzy w kolejce do rozcharakteryzowania niecierpliwili się i myśleli tylko o tym, by jechać na kolację. Gustaw Holoubek natknął się na grupę striptizerek, które grały w filmie i powiedział:
- Panie to się przynajmniej wstydu najadły...
.................

Jan Himilsbach, kamieniarz, pisarz i aktor, wspominał wieczór:
- Poznałem na imprezie panienkę o urodzie starego górala.
Rano się budzę - faktycznie.
.................

WOJCIECH MANN*: (...) Mama, mimo sporej wiedzy na temat muzykalności swego syna, postanowiła zaryzykować i kupiła mi gitarę akustyczną krajowej produkcji oraz stosowny podręcznik. Podręcznik był za gruby, więc szybko z niego zrezygnowałem. Zacząłem ćwiczyć prostsze melodie ze słuchu, co nie było łatwe, bo nie umiałem tej gitary nastroić. Szczytowym osiągnięciem było zagranie przeze mnie na jednej strunie piosenki ''Mój pierwszy bal'' (oczywiście tylko refrenu). (...) Gitara wylądowała w wersalce razem z nadziejami na wielką karierę. Clapton mógł spokojnie się rozwijać. Uczucie ulgi, że nie muszę ćwiczyć ani śpiewać, towarzyszyło mi niestety dość krótko. Mama, nie chcąc, żebym się stoczył, szukała dla mnie różnych zajęć dodatkowych. Jednym z pomysłów było zapisanie mnie do harcerskiego zespołu artystycznego ''Gawęda''. ''Gawęda'' robiła dokładnie wszystko, czego ja nie znosiłem i nie umiałem robić: tańczyła, grała, śpiewała. (...) Poddany testowi wokalnemu przez Andrzeja Kieruzalskiego, już po paru minutach zostałem przeniesiony do ostatnich rzędów chóru z prośbą, żebym raczej tylko otwierał usta i nie męczył się śpiewem. Podobnie było z moim udziałem w ciekawych układach tanecznych. Mimo braku efektownych partii solowych atmosfera panująca w zespole spowodowała, że spędziłem w ''Gawędzie'' kilka przyjemnych lat jako quasi-tancerz i element ''tłumu scenicznego''.
Wziąłem nawet udział w profesjonalnej sesji fotograficznej, dzięki której mogłem się stać międzynarodową gwiazdą. Autorem zdjęć był późniejszy słynny fotograf Marek A. Karewicz. (...) Niestety, wszelkie artystyczne zasługi Karewicza bledną przy krzywdzie, którą wyrządził mi, aranżuąc wspomnianą sesję. Liczyłem, że choćby na zdjęciu będę mógł wystąpić z moim wymarzonym saksofonem. Karewiczowi najwyraźniej coś się nie komponowało, bo pozbawił mnie tego przepięknego rekwizytu i wetknął mi do ręki (co za kompromitacja!) klarnet. Nawet moje kupione na ciuchach oryginalne amerykańskie jeansy, ani wówczas jeszcze gibka figura typowego saksofonisty nie zrekompensowały wstydu wynikającego z klarnetu. Powiedzmy sobie szczerze: Karewicz był złym człowiekiem.
* Wojciech Mann, ''Rock Mann'', wydawnictwo Znak, Kraków 2010, s. 19-21.
..............

WOJCIECH MANN*: Podczas koncertu w Warszawie Stevie Wonder miał przekazać dochód z płyty wydanej w Polsce jednej z fundacji na rzecz dzieci niepełnosprawnych. W trakcie występu artysty przewidziane było wręczenie czeku, w związku z czym należało zaaranżować przerwę w graniu i odbyć krótką część oficjalną. (...) Kiedy było już po wszystkim, zadowolony, że wszystko poszło gładko, powiedziałem po cichu Wonderowi, że zostawiam go na drugą część koncertu. I tu niespodzianka. Przebiegły Negr ani myślał puścić mnie od siebie. Trzymając mnie bardzo mocno za rękę (a siłę miał niebagatelną), powiedział do mikrofonu, że chciałby teraz dla publiczności i dla tych obdarowanych wykonać swój wielki przebój ''I just called to say I love you''. Żeby podkreślić swoją sympatię do wszystkich i wszystkiego dookoła, wykona ją razem ze swoim przyjacielem Wojtkiem. Zaczęły mi latać ciemne płaty przed oczami, bo nie śpiewam nawet w okolicznościach kameralnych wobec ludzi bardzo dyskretnych, a co dopiero z Wonderem dla wielotysięcznej widowni. Próbowałem upartemu gwiazdorowi coś mówić, że zostawiłem zupę na ogniu, ale ten nadal trzymał mnie bardzo mocno i całkowicie przestał rozumieć co mówię. Nie miałem wyjścia. Wonder śpiewał, ja buczałem jak najciszej, a gwiazda, niezadowolona, dźgała mnie łokciem w bok i teatralnym szeptem mówiła: ''Głośnej, Wojtek, głośniej''. Gdybym wiedział, że do czegoś takiego dojdzie, na czas pobytu wielkiego Wondera udałbym się na wczasy do Bułgarii albo do NRD. No, ale stało się. Na szczęście na zdjęciach nie słychać jak śpiewałem. Teraz po latach, zastanawiam się: a może jednak śpiewałem bardzo ładnie?
* Wojciech Mann, ''Rock Man, czyli jak nie zostałem saksofonistą'', Wydawnictwo Znak, Kraków 2010, s. 158-9.

anegdoty o sławnych Polakach (fb)
anegdoty teatralne, filmowe i muzyczne (fb)