< > wszystkie blogi

coorchuc's absurdlog

Potwornie absurdalny blog

schizofreniczny striptiz

28 July 2008

 Podobno przyznanie się do tchórzostwa wymaga sporej odwagi. Zastanawiałem się ile kultury wymaga przyznanie się do niezrozumienia sztuki.


 Nie uważam się za konesera wszelkich sztuk, ale do ignorancji też mam kawałek. Już jakiś czas temu przekonałęm się, że sztuka tak zwana współczesna – a zwłaszcza jej odmiana zwana performansem nie jest tym za czym tygryski przepadają najbardziej. Po prostu często odbieram to jako szyderczy zaimprowizowany śmiech w twarz widza mówiący: 

“zapłaciłeś kupę szmalu, więc pokażemy ci gówno, nie sztukę. Nazwiemy się artystami, performerami i będziemy tworzyć tfurczość tu na twoich oczach... podżezujemy, poimprowizujemy, a na koniec powiemy, że tak miało być. Tylko zawrzyjmy jedną umowę – nie przychodź na nasz następny spektaktl –nie mamy za wielu pomysłów, więc nie psuj zabawy – nam jej nie psuj...”

większość takich improwizowanych spektakli sprawia wrażenie,jakby próby do nich odbywały się w kawiarni, lub przy piwie – bo choreografii na pewno nie ćwiczyli. Szczytem był już występ zespołu na dniach Sztuki ulicy. Nazwę pominę – zapomniałem, ale nie warto było pamiętać. Zespół zapowiedział się jako performens improwizujący. Sami nie wiedzieli jak będzie wyglądać efekt końćowy, ale postarają się nawiązać do historii rynku Nowego Miasta. 

Pierwsza skucha – małe kłopoty techniczne i pogodowe i zespół mówi, że nie da rady wystąpić. Więc ja się pytam, gdzie ta cala sztuka improwizacji – ktoś się tu przereklamował.
Występ jednak się zaczął. Kilkoro Warszawiaków, którzy też tam byli, nie dało rady odnaleźć obiecanych nawiązań. Pominę co było dalej, w tym gościa jeżdżącego mikrofonem po własnym ubraniu (podkład muzyczny) oraz słonika z maski gazowej (epizod dystrakcyjny).

Tak naprawdę chciałęm napisać o przedstawieniu, które miało miejsce na dziedzińcu Zamku Królewskiego w dniu dzisiejszym w ramach 8-go Festiwalu Ogrody Muzyczne. Przedstawienie, autorstwa Françoise Vanhecke nosiło tytuł Electroshocked! i było jednososobową sztuką muzyczną. Po krótce:
Belgijski żeński singiel wraca do domu i widzi bałagan poczyniony przez pozostawionego bez opieki elektronicznego kundla imieniem James. W tym momencie rozpoczyna się historia osoby zadowolonej ze swojego życia opowiedziana w najdziwniejszym miksie form, jakiego udało mi się ostatnio uświadczyć. Opera miesza się tu z tańcem techno, spacer przez las z muzyką kojarzącą się raczej z dźwiękiem narzędzi rozrzuconych w magazynie huty szkła. Szczęście, satysfakcja i uwielbienie dla czterokołowego przyjaciela-cyborga zostaje nagle złamane widokiem zdjęcia białej sukni i reportażu ze ślubu Karola i Diany (o ile wzrok mnie nie zawiódł). Nagle cały optymizm życia, za przeproszeniem, szlag bierze. Po kilkunastu minutach jazgotu, onomatopej i tutturutkukututkania bohaterka dochodzi do siebie. Sprząta i szykuje się na następny dzień. 
Na scenie nie ma alkoholu – więc sobie nie popiła. Jej zachowanie po powrocie do domu też nie wskazuje na używanie czegokoliwek. Niemniej jednak można odnieść wrażenie, że coś jest nie tak, że coś może w każdej chwili wybuchnąć. Nagle widz staje się mimowolnym świadkiem rozmowy ze sobą, z innym sobą, kłótnie, szloch i pozornie groteskowe zachowania ... to wszystko może spowodować uśmiech, lub wrażenie, że podglądamy kogoś, kto sam nie może sobie ze sobą poradzić. 
Ruchy i gesty aktorki wydają się improwizowane, lecz tym razem widać, że przygotowania i próby odbywały się rzetelnie. Widowisko, odgrywane w kilku językach – w tym również w szczątkowym polskim. Mimo iż po wszystkim odniosłem wrażenie, że właśnie oglądałem emocjonalną spowiedź aktorki przed samą sobą, nie mogę szczerze powiedzieć, iż rozumiem tę sztukę. Nawet jeśli dotarły do mnie szczątki treści, to nie rozumiem formy.

 

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą

Napędzana humorem dzięki Joe Monsterowi