< > wszystkie blogi

Nieśmiesznyblog

Tylko nieśmieszne historie

Jak nie wracać z Brazylii

30 January 2021
Moi drodzy, lojalnie Was ostrzegam: długość tego wpisu odzwierciedla ilość czasu, jaki upłynął od ostatniego posta na tymże „blogu”; jednym słowem – sporo tego. Przygotujcie się więc na długą lekturę. Powinna ona zająć około 20 minut, zatem bez kawki czy herbatki nawet nie ma co zaczynać. I tu można by zakończyć wstęp, jednak muszę się jeszcze wytłumaczyć dlaczego ten wpis powstał. Im więcej bowiem czasu upływa od wydarzeń tu opisanych, tym bardziej zdaję sobie sprawę, że „chronologia mi kuleje”, jak mawiał pewien niszowy polski artysta (cytat użyty na tym blogu po raz drugi!), i coraz bardziej mieszam godziny, daty, teksty itd. Czytaj: starzeję się i dobrze byłoby mieć to gdzieś spisane. Ponadto wierzę, że zdarzenia tu opisane mają pewną wartość humorystyczną, dlatego uznałem, że „jutro spiszę to wszystko i wszystko to upublicznię”. Obiecuję, że to już ostatnia taka wstawka muzyczna. No, teraz ten wstęp nie wygląda już tak wątle. Maestro, muzyka!

A wszystko zaczęło się od tego, że w lipcu 2019r. pojechałem na 6 tygodni do Brazylii na wolontariat. Wiele się tam wydarzyło, wiele wątków czy też historii mógłbym opisać (chociażby kwestię autobusów w Brazylii, o których mógłbym napisać książkę, ale obawiam się, że byłoby to interesujące tylko dla mnie). Dziś jednak na tapet bierzemy sam powrót z Brazylii, chociaż nie unikniemy pewnych wstawek z całego wyjazdu. I właśnie od takiej wstawki musimy rozpocząć naszą historię.
Podczas wolontariatu miałem mieszkać u tzw. host family, czyli u osób, które również wolontaryjnie udzielą swojego mieszkania innym. Przed wyjazdem nie miałem jednak zbytnio wiedzy do kogo konkretnie trafię. Miałem za to wyobraźnię i fantazje, które puściłem w ruch. W mojej wizji miała mnie ugościć tradycyjna brazylijska rodzina. Oczywiście w tamtym czasie niewiele wiedziałem co to dokładnie znaczy, więc z pomocą przyszły mi wszelkiego rodzaju stereotypy. I tak mama miała być ponętną latynoską, która najgroźniejszą możliwą bronią, czyli laczkiem w ręku, straszy każdego, kto nie zechce zatańczyć z nią samby lub spróbować specjałów jej brazylijskiej kuchni. Ojciec miał być zapalonym fanem piłki nożnej, który z poziomu fotela wspiera swoją reprezentację głośnym śpiewem, popijając mniej lub bardziej alkoholowe trunki (szczerze mówiąc to nie wiem czy to jest stereotypowy brazylijski ojciec/mężczyzna, więc możliwe, że zapożyczyłem ten wizerunek trochę od nas). Po domu miała latać gromadka roześmianych dzieciaków, które niemiłosiernie hałasują i ciągle psocą, ale jednak nie sposób ich nie lubić. Dom miał być wypełniony miłością, muzyką, zapachami przypraw i piłkarskimi emocjami. Rzeczywistość delikatnie odbiegała jednak o tej wizji, gdyż na lotnisku czekał na mnie około czterdziestoletni, łysy kawaler – Marcus. Łudziłem się, że w mieszkaniu będzie ktoś jeszcze, jednak sromotnie się zawiodłem.
I tak sobie mieszkaliśmy z Marcusem przez te około 6 tygodni. Warto pewnie jeszcze wspomnieć, że Marcus ni w ząb nie mówił po angielsku (jak większość osób w Brazylii z mojego doświadczenia), ja natomiast zrewanżowałem się zerową znajomością języka portugalskiego. Porozumienie umożliwiały nam zatem Google Tłumacz (post nie jest sponsorowany, ale mógłby być, także Google, znasz mój numer. I maila. I historię mojej przeglądarki. Może dlatego ten post nie jest sponsorowany? Anyway..), Międzynarodowy Język Migowy Osób, Które Nie Znają Języka Obcego, a także alkohol. Niezwykle ciekawe doświadczenie, bardzo polecam.
Nadszedł jednak dla nas czas rozwiązania, trzeba było zacząć myśleć o powrocie. Koniec zbliżał się nieubłaganie. Pierwszy samolot powrotny miałem mieć w piątek o godzinie 19:00 z lotniska w Vitorii (VIX), oddalonego od mojej mieściny o jakieś 20 km. Mówię pierwszy, gdyż droga powrotna to najpierw lot do Sao Paulo, następnie przesiadka w samolot do Frankfurtu, stamtąd samolot do Wrocławia, a z Wrocławia, dowolnym środkiem lokomocji, powrót do Warszawy. Także całkiem długa i nietania podróż. Bilety miałem jednak już dawno kupione, pozostawała więc tylko kwestia logistyki – transportu na lotnisko, oddania kluczy do mieszkania i pożegnania się z Marcusem.
Zagadnąłem go więc parę dni przed lotem, byśmy mogli ustalić szczegóły. Ostatni tydzień pobytu jako wolontariusze mieliśmy wolny, więc z mojej strony nie było tak naprawdę ograniczeń. Piątek to jednak dzień roboczy, więc Marcus normalnie pracował, trzeba się tylko było zgrać. Wyszedłem więc z, jak mi się wydawało, całkiem rozsądną propozycją. Mianowicie miałem spakować się, zamknąć mieszkanie i pojechać na lotnisko, na którym czekałbym już na Marcusa, który po pracy przyjechałby się ze mną pożegnać i odebrać wspomniane klucze. Marcus był w domu zazwyczaj koło 17:15, zatem na spokojnie zdążyłby przed moim odlotem, moglibyśmy nawet jeszcze chwilę posiedzieć i pogadać (używając już tylko dwóch z trzech atrybutów komunikacji, gdyż Marcus jeździł do i z pracy motocyklem). Wydawałoby się, że to całkiem logiczny i rozsądny pomysł, prawda?
Otóż nawet jeśli, to nie ma to absolutnie żadnego znaczenia. Marcus bowiem przedstawił zabójczo dobrą kontrpropozycję. Istną perełkę. Logistyczny majstersztyk. Pomysł tak genialny, że blask tego geniuszu oślepił mnie na dobre parę minut, a chyba już na całe życie odcisnął na mnie piętno. Marcus stwierdził, że nie ma potrzeby, by on jechał na lotnisko. Zaproponował, bym poczekał, aż wróci z pracy (przypominam, zazwyczaj była to godzina 17:15), szybko się pożegnamy i wtedy Uberem pojadę na samolot (który, przypominam, miał być o 19:00). I ja, najwidoczniej dalej oślepiony wspomnianym przebłyskiem geniuszu, zaakceptowałem tę propozycję. Pamiętam, że nawet poczyniłem pewne obliczenia (jednak nie zastanawiając się zbytnio nad przyjmowanymi założeniami) – o 17:15 miał wrócić Marcus, w pięć minut mieliśmy się pożegnać, następnie w dwadzieścia minut, czyli około 17:40-17:45 miałem dojechać na lotnisko, co dawało mi jeszcze ponad godzinę czasu do odlotu. Całkiem spoko. Marcus to jednak ma łeb. Mamy to!
Jak pomyśleliśmy, tak zrobiliśmy. Przyszedł wreszcie piątek, pora opuszać ukochaną Brazylię, pora opuszczać Marcusa. Dzień minął mi głównie na obijaniu się, wspominaniu i pakowaniu. Gdzieś w międzyczasie zrobiłem też trochę jedzenia i nagle okazało się, że zbliża się godzina „W” – dosłownie i w przenośni. Za około kwadrans powinien być Marcus. Pamiętam, że czułem, że mam mnóstwo czasu. Prawdopodobnie dlatego nie zamówiłem też już z góry Ubera. Możliwe też, że chciałem jak najbardziej odłożyć w czasie moment wyjścia, który rozpoczynał proces powrotu do rzeczywistości.
Nadeszła 17:15. Nasłuchiwałem zgrzytu kluczy w zamku, który zdążyłem już dobrze poznać przez te 6 tygodni. Marcus był zazwyczaj zaskakująco regularny – odchylenia od standardowej godziny powrotu do domu oscylowały raczej wokół jednej do dwóch minut, a najczęściej była to właśnie 17:15. Jednak tym razem słyszałem tylko ciszę, więc czekałem dalej. 17:18 – nic. 17:21 – dalej nic. 17:23 – pomyślałem, że to dziwne, by Marcus tak się spóźniał, szczególnie w takim dniu, jednak nie wzbudziło to moich obaw w kontekście mojego planu sprzed paru dni. W ogóle o tym nie myślałem. Wreszcie, bodajże 17:25, jest i on.
Obaj czuliśmy pewną podniosłość chwili. Mogliśmy gadać tylko przez translator, mógł nie być moją wymarzoną brazyliską rodziną, ale przez te ostatnie tygodnie to on był moim host. On był moim family. Zżyłem się z nim, polubiłem go, tak po prostu. Zaczęliśmy się żegnać i wspominać. On mi podziękował, ja mu. On mi wręczył kawę, ja mu biało-czerwony szalik. On powiedział, że byłem świetnym lokatorem, ja odpowiedziałem, że był zajebistym gospodarzem. Przytuliliśmy się, poklepaliśmy po plecach. Rytuał pożegnania zakończył się, została pustka.
Nie pozostało mi nic innego, jak zamówić Ubera. Wszedłem w aplikację, wpisałem kurs i oczekiwałem na propozycje przejazdów. O dziwo nic nie wyskakiwało. Odświeżałem zatem interfejs i czekałem. Cenny czas płynął. Po chwili w końcu wyskoczył kurs, który od razu zaakceptowałem i przeszedłem do przed-opuszczeniowego krzątania się po mieszkaniu. Po upływie około dwóch minut dostałem powiadomienie, że kierowca anulował przejazd. Zirytowało mnie to – gdzieś z tyłu głowy miałem delikatne przeczucie, że się zasiedziałem, że jest późno, było ono jednak kontrowane przez spokojniejszą część mnie, że mam wszystko pod kontrolą i że nie ma potrzeby się denerwować. Poczekałem na kolejnego kierowcę. Zaakceptowałem. Po dwóch minutach anulował. I tak kolejny. Nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się nawet, by kierowca anulował przejazd, a co dopiero trzy razy z rzędu, za każdym razem minutę-dwie po akceptacji, przez co traciłem kolejne cenne minuty. Na całe szczęście następny kierowca po przyjęciu przejazdu nie unieważnił go i wkrótce zajechał pod naszą lokalizację.
Marcus wyszedł razem ze mną, aby tym razem już finalnie mnie pożegnać. Włożyłem dużą torbę do bagażnika, mniejszą wziąłem ze sobą na tylne siedzenie. Usiadłem od strony pasażera, także widziałem zarówno kierowcę, jak i ekran jego telefonu, przymocowanego do kratki nawiewu wentylacji na środku deski rozdzielczej. Z tegoż ekranu wyczytałem dwie informacje, przez które pierwszy raz pomyślałem, że naprawdę mogę się spóźnić na lot powrotny.
Pierwsza informacja to ówczesna godzina – wsiadłem do auta Ubera o godzinie 18:00. I to może samo w sobie nie byłoby jeszcze tak tragiczne, jednak w połączeniu z drugą informacją stanowiło niezbyt budujące połączenie. Otóż drugi komunikat płynący z ekranu smartfona zawiadamiał, że podróż trwać będzie 43 minuty. Po dosyć prostych obliczeniach okazało się że, na miejscu będę o godzinie 18:43. Sprawdziłem dla pewności również kartę pokładową, w nadziei na jakieś pozytywne informacje, lecz czekał mnie tam tylko kolejny cios – zamknięcie drzwi od samolotu następowało o godzinie 18:45. Dawało mi to dokładnie 2 minuty na zdanie bagażu oraz przejście przez kontrolę bagażową.
Przyznam szczerze, że w tamtym momencie zacząłem na serio brać pod uwagę możliwość, że mogę nie zdążyć na mój lot powrotny. Znów jednak górę wzięła ta spokojniejsza, bardziej racjonalna część mnie i powiedziałem sobie, że nic nie jest jeszcze przesądzone – nadal mam szanse. Trzeba tylko zachować chłodną głowę i działać. Przeszedłem zatem w „tryb rozwiązań”, by trochę temu szczęściu pomóc.
Zacząłem od próby poinformowania kierowcy, że troszeczkę mi się śpieszy. Napisałem więc w translatorze czy mógłby przyspieszyć i dałem mu do odczytania, na głos mówiąc tylko rapido, rapido, by wzmocnić siłę komunikatu. Pan Uber po przeczytaniu nagrał wiadomość, której treść brzmiała: Będziemy na miejscu o 18:43. No dzięki, bardzo to odkrywcze. Pomyślałem jednak, że może nie zrozumiał, bo po pierwsze jakość tłumaczenia czasem pozostawia wiele do życzenia, plus gość jednak prowadzi auto, więc może nie poświęcił na to dostatecznie dużo uwagi. Postanowiłem więc napisać to prościej. Punktem wspólnym obu wiadomości było rapido, rapido. I tym razem kierowca podyktował odpowiedź, która kolejny raz brzmiała: Będziemy na miejscu o 18:43. Postanowiłem spróbować ostatni raz, wspinając się na wyżyny formułowania prostych i zrozumiałych treści, starając się zawrzeć tylko słowa kluczowe (słowne rapido, rapido oczywiście pozostało), by maksymalnie uprościć przekaz. Kierowca przeczytał, kiwnął głową i nagrał odpowiedź: Będziemy na miejscu o 18:43. I wiecie co? Dojechaliśmy dokładnie o 18:43. Także wiele można mu zarzucić, ale na pewno nie brak słowności.
Próba przekonania kierowcy by jechał nieco szybciej, niż kursantka na piątym z rzędu egzaminie na prawo jazdy nie była jedyną, jaką podjąłem w celu maksymalizacji moich szans na mą obecność w tym samolocie. Uznałem, że muszę dobrze spożytkować ten czas, który miałem spędzić w aucie. Nie mogła się zmarnować żadna minuta. Sięgnąłem więc po moją tajną broń – Marcusa. Poprosiłem go, by skontaktował się z lotniskiem i poinformował ich, że s̶i̶ę̶ ̶s̶p̶ó̶ź̶n̶i̶ę̶ będę późno, ale będę! W teorii gdyby wszyscy wiedzieli, że jedna osoba jest opóźniona (dobór słowa nieprzypadkowy), ale nie na tyle, że przybędzie np. po wystartowaniu samolotu, można by ekspresowo przeprowadzić ją przez cały proces bagażowo-bramkowy. Wymaga to jednak koordynacji i „spięcia”, niczym pit stop w Formule 1. Gdyby jeszcze dodać informację, że mamy tu osobę z części świata oddalonej o 10 tysięcy kilometrów, dla której ten lot jest jednym z wielu w podróży do domu, być może trafiłoby to do serc pracowników. Oczywiście przy warunku sine qua non, że nie opóźni to lotu, a taki miałem plan.
Rozmowa z Marcusem poprawiła moje morale, jednak moje działania nie zakończyły się na tym. Na translatorze przygotowałem sobie tłumaczenia wiadomości, jakie miałem przekazać czekającym na mnie osobom z obsługi. Wszystko krótko i zwięźle, w odpowiedniej kolejności. Skompletowałem również wszelkie dokumenty, jakich mogłem potrzebować, by mieć wszystko pod ręką.
Wracamy zatem do naszego Ubera, który faktycznie o zadeklarowanej przez siebie 18:43 przywiózł mnie na lotnisko. Wyskoczyłem z auta, wziąłem torbę z bagażnika i popędziłem na lotnisko. Na szczęście nie było problemu z odnalezieniem stanowisk mojej linii lotniczej, gdyż było to LATAM, czyli największa sieć w Ameryce Południowej. Biegnę zatem w ich stronę, a tam otwarte są tylko 3 stanowiska. Przy dwóch z nich stoją faktycznie podróżni, a przy jednym, nieco z przodu, niczym hostessa czekająca na powitanie gościa, czeka pani w uniformie LATAM. Myślę sobie: Marcus, mordo Ty moja, dzięki Ci! Udało Ci się to ogarnąć! Wiedziałem, że mogę na Ciebie liczyć!
Podekscytowany, nadal w biegu, podbiegam do Pani przy moim stanowisku i pokazuję jej przygotowane uprzednio wiadomości, żeby wiedziała, że to ja jestem tą osobą, na którą czekają. Pani jednak sceptycznie zerka to na mnie, to na telefon i po chwili chłodnym głosem oraz łamaną angielszczyzną oznajmia, że to stanowisko jest zamknięte..


Czyli, że.. Marcus jednak nie zadzwonił? Jednak nikt nic o mnie nie wie? Nikt nie czeka? Tego typu myśli przemknęły przez moją głowę, uznałem jednak, że nie ma czasu na zastanawianie się nad tym. Trzeba działać! Na szybko przedstawiłem sytuację, że o 19:00 mam lot do Sao Paulo i że nie mogę się w nim nie znaleźć. Pani ponownie spojrzała na mnie, odebrała komunikat w krótkofalówce i oznajmiła, że „drzwi do samolotu właśnie zostały zamknięte”. Mój mózg wyparł to ze świadomości, walczyłem dalej. W terminalu znajdował się duży zegar, wskazałem go jej i powiedziałem, że do odlotu jest jeszcze 16 minut, więc jeszcze zdążymy, tylko nie możemy więcej tracić czasu. Pani ze spokojem godnym kierowcy Ubera powtórzyła, że „drzwi do samolotu zostały zamknięte”. Zacząłem używać kolejnych, mniej lub bardziej merytorycznych argumentów, że w poniedziałek zaczynam pracę, o której od dawna marzyłem, że ja muszę wrócić i że zbędnie tracimy czas. Jednak gdy kolejny raz usłyszałem, że „drzwi do samolotu zostały zamknięte”, zdałem sobie sprawę, iż one faktycznie zostały zamknięte. I gdy otworzą się za parę godzin w Sao Paulo, ja nie przekroczę ich progu.
Moi drodzy, nie wiem czy zauważyliście, ale wkradło nam się tu trochę podniosłości. Proszę zatem o uszanowanie tej chwili i zachowanie powagi.
Przyznam, że w tamtym momencie moralnie przyklęknąłem. Zacząłem się psychicznie biczować – jak można nie zdążyć na powrotny samolot z innego kontynentu? Inaczej, jak można nie zdążyć na ciąg lotów z innego kontynentu? Pozwoliłem sobie na takie rozterki mniej więcej przez minutę. Minuta ciszy, w której delektowałem się gorzkim smakiem porażki. Po tej minucie uznałem jednak, że wystarczy tych przyjemności, pora przywołać wspomniany już „tryb rozwiązań”.
Po kilku głębszych wdechach nieco uspokoiłem ton i ponownie zagadnąłem panią z obsługi, tym razem pytając co mam zrobić w tej sytuacji. W odpowiedzi usłyszałem, że „drzwi do samolotu zostały zamknięte”. Żart. Pani chyba zaczęła mi współczuć i zebrała drużynę, złożoną z dwóch kolejnych, równie średnio mówiących, ale mówiących po angielsku osób, które wspólnie zaczęły kombinować jak zorganizować mój powrót. Powtórzyłem, że w poniedziałek rano muszę być w Warszawie, bo zaczynam nową pracę (to nie był blef, gdyby się ktoś zastanawiał). Rozpoczęło się poszukiwanie ofert.
Był to proces długotrwały, musiałem również anulować mój bilet u innych przewoźników, by można nim było manipulować. W tym czasie zdążyłem jeszcze raz zastanowić się jak do tego wszystkiego doszło i dostrzec w tym humorystyczny akcent. Uznałem również, że potraktuje to jako dobrą lekcję, i że raz mogło mi się to przydarzyć, ale więcej nie może się to powtórzyć. To brzmi jak morał kończący historię, ale, mili państwo, to nie jest koniec emocji.
Koło godziny 21:00 moja drużyna pierścienia znalazła opcję, wydawałoby się, prawie idealną. Odlot następnego dnia, w sobotę, z tegoż lotniska, przesiadka również w Sao Paulo, jeszcze jeden lot i jestem we Wrocławiu, z którego wprawdzie muszę udać się do Warszawy, ale na poniedziałek rano zdążę. Zapytałem więc o cenę. Ku memu zdziwieniu pani zamiast powiedzieć mi kwotę, zaczęła ją pisać na kartce. Pomyślałem sobie, że kwoty 100 zł nie pisze się tak długo. Po chwili ukazała mi się liczba 2 702,09 R$, czyli niecałe 2 700 zł, gdyż brazylijski real i polski złoty były w owym czasie w stosunku praktycznie 1:1. Gdy zapytałem o możliwość przebukowania biletu, by wydać jak najmniej, pani poinformowała mnie, że to jest opcja z przebukowaniem biletu. Kupno nowego, jak się okazało, to koszt rozpoczynający się od 30 000 reali/złotych. Dodatkowo okazało się, że na ten sobotni lot (ergo cały bilet) zostało ostatnie miejsce, zatem musiałbym dokonać zakupu natychmiastowo, gdyż w każdej chwili może ktoś go wykupić.
W tym momencie warto naświetlić nieco moja sytuację finansową pod koniec wyjazdu. Cała wyprawa okazała się droższa, niż się spodziewałem, między innymi ze względu na mocno wyjazdowy tryb życia, czyli częste wychodzenie wieczorami z domu, co wiązało się konsumpcją posiłków jak i alkoholi w różnego rodzaju przybytkach, które raczej nie słyną z serwowania wyżej wymienionych dóbr po najniższych cenach. Do tego doszedł spontaniczny wyjazd do Sao Paulo w ostatnim tygodniu mojego pobytu (tu odpowiedź dla nieco bardziej dociekliwych czytelników, którzy jeszcze nie zasnęli, a którzy mogliby się zastanawiać czy nie mogłem zostać w Sao Paulo i lecieć od razu stamtąd, omijając pierwszy lot z Vitorii – brałem to pod uwagę, ale przy łączonych biletach nie można tak robić), który również wymagał znacznych zasobów finansowych. To wszystko sprawiło, że już podczas wycieczki do Sao Paulo zmuszony byłem zaciągnąć dług.
Zatem w ten feralny piątek stan mojego konta wynosił około 1 000 pożyczonych reali/złotych. Kolejne szybkie obliczenia pozwalają stwierdzić, że to o jakieś 1 700 reali za mało. A ja potrzebowałem ich na już, gdyż w każdej chwili ktoś mógł wykupić ten jeden, jedyny bilet, przez co zostałbym w Brazylii na nie wiadomo jak długo. W mojej głowie istniało tylko jedno rozwiązanie i jedna osoba. Tu jednak musimy zastosować zabieg retrospekcji, który wzbogaci nam nieco narrację.
Otóż jeszcze na przełomie poprzedniego i ówczesnego roku brałem udział w krótkiej wymianie, polegającej na wizycie na uczelniach w trzech krajach. Krótkiej, bo w każdym kraju spędzało się tydzień. I tam poznałem Krzycha. Krzychu używał Revoluta (1. Który w owym czasie zyskiwał popularność, ale nie był jeszcze tak znany. 2. To nie jest artykuł sponsorowany, a mógłby być, także Revolut, znasz mój nr konta) i gorąco zachęcał mnie do korzystania z niego. Nasze drogi kilkukrotnie się jeszcze przecięły, a ja w międzyczasie potwierdziłem wyjazd do Brazylii. Chcąc zaadresować kwestię płatności w Brazylii, inspirowany namowami Krzycha, założyłem Revoluta i wyrobiłem kartę.
Podczas wolontariatu niejednokrotnie miałem różnego rodzaju problemy z płatnościami i przelewami, a że Krzychu był moim jednym revolutowym kontaktem, to do niego uderzałem o tymczasowe, drobne pożyczki (100-300 zł), które na następny dzień od razu zwracałem. Przez te 6 tygodni było tego całkiem sporo, także nieraz było mi już trochę głupio, ale Revolut oferował natychmiastowy transfer środków.
Teraz pewnie rozumiecie, że jedyną moją myślą, gdy zorientowałem się, że brakuje mi ponad 1 500 zł, była pożyczka od Krzycha. Większa niż kiedykolwiek, ale czy tak naprawdę tymi pomniejszymi przelewami do tej pory nie przygotowywaliśmy się na to? Problem był taki, że godzina 21:00 w Brazylii oznaczała pierwszą w nocy w Polsce. W piątek. To nie jest najlepszy moment na telefony, a tym bardziej na pożyczkę, a tym bardziej na natychmiastową pożyczkę półtora koła dla gościa, którego w sumie aż tak dobrze nie znasz. Nie miałem jednak wyboru. Chyba nawet nie wiedziałem wtedy, że za drobną opłatą można uzyskać przelew natychmiastowy z każdego banku. Krzychu był moją jedyną deską ratunku.
Wybrałem zatem numer. Pierwszy sygnał – cisza. Przeszło mi przez głowę, że strasznie mi głupio, że kolejny raz będę chciał od niego pożyczyć kasę, i to ile! Drugi sygnał – cisza. Kolejne odczucia to nadzieja. Nadzieja, by odebrał ten telefon. Piąty sygnał – dalej nic. Zacząłem odczuwać zwątpienie. W końcu jest końcówka lata, piątek, noc – gość pewnie sobie imprezuje w najlepsze. Nagle jednak usłyszałem w słuchawce tak wyczekiwany przeze mnie głos, który potwierdził moje ostatnie przypuszczenia. Było to delikatnie wstawione „Halo?”.
Powiedziałem wtedy: „Krzychu, znienawidzisz mnie..”, mając na względzie wszystkie poprzednie pożyczki i kwotę tej, o którą chciałem poprosić. Nie musiałem jednak mówić nic więcej. Krzychu powiedział tylko „Yle?”, a mi kamień spadł z serca. Powiedziałem brakującą kwotę, a Krzychu nie tylko w żaden sposób się nie obruszył, ale wręcz zapytał czy na pewno wystarczy. Kto wie, może to właśnie jego piątkowy stan wpłynął na tak dobre przyjęcie mojej prośby? W każdym razie byłem mu niezmiernie wdzięczny, nie było jednak czasu na przydługie podziękowania (ten czas odbijam sobie z nawiązką tym tekstem), gdyż trzeba było śpieszyć zakupić bilet. Los już chyba wystarczająco się ze mnie pośmiał, bo nikt mi biletu nie wykupił. Nie pozostało mi nic innego jak powrócić do Marcusa, gdyż samolot miał być dopiero na następny dzień, a nie uśmiechało mi się nocowanie na lotnisku.
W tym momencie moglibyśmy zakończyć naszą opowieść, gdyż jej objętość i tak woła już o pomstę do nieba. Z kronikarskiego obowiązku muszę jednak przytoczyć wydarzenia, które nie mogłyby zajść, gdyby nie moje spóźnienie na oryginalny lot. Tak jak w życiu czasem trzeba wykonać krok do tyłu, by następnie móc zrobić dwa wprzód (P. Coelho lubi to), tak i w naszej historii ponownie musimy się cofnąć, by finalnie popchnąć ją do przodu, ku upragnionemu końcowi.
Pamiętacie wspomniany wyjazd do Sao Paulo w ostatnim tygodniu mojego pobytu? Otóż spędzając noc w jednym z tamtejszych klubów (co również stanowi materiał na inną opowieść), poznałem dosyć urokliwą niewiastę imieniem Leis, rodowitą mieszkankę tejże metropolii. Świetnie się bawiliśmy, jednak ona koło piątej w nocy musiała, niczym kopciuszek, uciekać do pracy, więc nie mogła wziąć mnie do siebie, ja natomiast następnego dnia musiałem już wracać z Sao Paulo. Nie mieliśmy zatem okazji do skonsumowania tej krótkiej, acz namiętnej relacji. Przesiadka, którą miałem mieć w Sao Paulo przy oryginalnym planie podróży była na tyle szybka, iż nie pozwalało to nawet na krótkie spotkanie. Mieliśmy się więc nigdy więcej nie zobaczyć.
Jednak przy nowym bilecie sprawa wyglądała nieco inaczej. Przesiadka również była w Sao Paulo, ale tym razem długość okienka wynosiła dobrych kilka godzin. Uznałem, że jest to jakieś pocieszenie w obecnej sytuacji i skontaktowałem się z Leis. Pierwotnie to ona miała przyjechać na lotnisko, jednak po chwili uznaliśmy, że to nie jest najlepszy pomysł i że to ja powinienem przyjechać do niej. Oczywiście nie obyło się bez kolejnych problemów, gdyż skończył mi się Internet i musiałem korzystać z darmowego Wi-fi w terminalu, co było problematyczne przy próbie dotarcia do Ubera, bo Internet już nie łapał. Po jakichś czterech różnych kierowcach, z którymi nie mogłem się znaleźć i kupie straconego czasu, w końcu udało się wsiąść.
Dotarłem wreszcie do Leis i mogliśmy spędzić wspólnie trochę czasu. Był to czas dobrze wykorzystany. Na tyle dobrze, że o mały włos, a znów bym się spóźnił – tym razem na autobus, który miał nas z oryginalnego lotniska zawieźć w docelowe miejsce odlotu. Żebyście jednak nie myśleli o mnie źle, to busy te jeździły co godzinę, a moje ewentualne spóźnienie dotyczyłoby wcześniejszego z nich. Także raczej nie było ryzyka, że ponownie spóźnię się na samolot. A jaka jest puenta historii z Leis? Ano, to był najdroższy seks w moim życiu.
Historia zakończyła się pomyślnie. Na pozostałe loty już się nie spóźniłem. Z Wrocławia ogarnąłem jakiś pociąg, dzięki któremu dotarłem do Warszawy. Wszedłem do mieszkania, wziąłem prysznic i pojechałem wykonać badania medycyny pracy, a następnie udałem się do nowej pracy. No, teraz już wiecie jak nie wracać z Brazylii.
 

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą

Napędzana humorem dzięki Joe Monsterowi