Trzydzieste piętro i wyżej...

21 July 2009

A także o urokach małych, tokijskich uliczek.


To był ostatni w pełni wolny dzień. Co by tu porobić? Mieliśmy Dzień Oceanu. Może gdzieś obchodzą? „Maciek – idziemy zwiedzać Roppongi?” – usłyszałem. No to chyba mamy plan, spontaniczny, ramowy do bólu, ale jednak plan.

 

Niedaleko mieszkania stoi Roppongi Hills. Budynek bardzo młody, w wieku przedszkolnym można rzec, bo oddany do użytku w 2003. Liczy „jedyne” 238 metrów, co przekłada się na 54 piętra. Owego kolosa zbudowano w trzy lata. Zaiste, japońska myśl techniczna musi budzić podziw. Jest to piąty, najwyższy budynek w Tokio. Dobra, dość tych liczb.

Ruszyliśmy przed siebie, po drodze mijając knajpę sushi, w której stołowaliśmy się pierwszego dnia i po krótkim porozumiewawczym spojrzeniu już wiedzieliśmy, co na obiad. Ale do obiadu jeszcze prawie cały dzień, byliśmy dopiero po śniadaniu.

 

Roppongi Hills to budynek na tyle specjalny, że doczekał się własnej edycji Monopoly. Wyobrażacie sobie Pałac Kultury i Nauki Monopoly? Swoją drogą przy kasie zobaczyliśmy, że taras widokowy otwarty jest od 12:00 do 25:00. Przecierałem oczy ze zdumienia. Ja wiem, że Japonia to postępowy kraj, ale to już chyba lekka przesada. Oczywiście na pewno jest tego jakieś logiczne wytłumaczenie, ale ja w końcu doczekałem się swoich oczu jak z japońskiej kreskówki.



W końcu wylądowaliśmy na piętrze numer 52 - taras widokowy. To tam zdałem sobie sprawę z ogromu tego miasta i wiecie co Wam powiem? Duże to Tokio. Niby wiem, że mieszka tutaj ponad 12 milionów ludzi, ale dopóki tego nie zobaczyłem „ z lotu ptaka”, to nie miałem pojęcia, co to tak naprawdę znaczy. Od razu uprzedzę pytania - tak, to wygląda jak słynna wieża z Paryża, ale nazywa się Tokio Tower. Można na nią wejść i któregoś dnia na pewno to zrobię.





























To co mnie uderzyło to wszechobecna zieleń. Japończycy potrafią ją wcisnąć dosłownie wszędzie. Krzewki, kwiaty, trawa… Wszystko. Mam czasami wrażenie, że jak gdzieś jest miejsca na kępkę mchu to statystyczny Japończyk i tak zasadzi tam swoje bonsai.









Kolejna rzecz warta uwagi to miejsca do uprawiania sportu. W bliskim sąsiedztwie znalazłem zarówno boisko do piłki nożnej, do baseballu, a także do koszykówki, kort tenisowy i bieżnię. Obstawiam więc, że tutejszym dzieciakom raczej nie nudzi się wakacje.







Chyba największe zdziwienie budzą u mnie bloki szerokie na jeden balkon. To się dopiero nazywa maksymalizacja wykorzystania miejsca. A wiecie, co jest najlepsze? Że to oznacza najprawdopodobniej co najmniej dwa mieszkania na piętro, choć coś mi podpowiada, że może nawet cztery.





Zeszliśmy w końcu z wieży, zgubiliśmy się po drodze, a szukanie się zajęło dobre pół godziny. Szybki obiad – tak, Wielce Szanowne Polskie Knajpy, sushi może być podane szybko – i ruszyliśmy poszukać naszego biura, co by z rana nie krążyć i nie spóźnić się pierwszego dnia do pracy. Dwóch cudzoziemców, nie znających języka, bez mapy i z mglistym jedynie zarysem miejsca, do którego mamy się udać – fantastyczny pomysł. Dodatkowe nasze mgliste pojęcie oznaczało, że budynek jest gdzieś na wschód od nas (tam musi być cywilizacja) i że ma co najmniej 30 pięter. Tu przypis, „trzydziestopiętrowy budynek” to w Tokio opis tak dokładny, jak „ten taki blok z wielkiej płyty” na warszawskim Ursynowie. Trafiliśmy, w końcu przy odrobinie uporu i tępą żyletką się ogolisz, ale po drodze skręcaliśmy chyba z pięć razy sprawdzając, czy ten taki wysoki obok to nie jest przypadkiem ten nasz. I pięć razy nie był.

Okazało się przy okazji, że obszar zaraz obok biura to dziesiątki uliczek, gdzie aż roi się od pubów, restauracji i innych uciech kulinarno-rozrywkowych. Trzeba będzie się tam pojawić wieczorem. Dodatkowo, była to jedna z niewielu lokalizacji, gdzie uliczki łaskawie przecinały się pod kątem prostym, co w tym mieście jest rzadkością.











Wreszcie zobaczyłem na własne oczy słynny hotel kapsułkowy, choć wewnątrz mnie jeszcze nie było. Przy okazji dowiedziałem się, dlaczego w ogóle takie miejsca z klaustrofobicznymi łóżkami istnieją. To nie jest kolejny wymysł Japończyków. To ma swoje logiczne wyjaśnienie. Otóż większość Japończyków mieszka poza ścisłym centrum, gdyż czynsze są tu naprawdę wysokie. Dodatkowo transport miejski działa do północy, a potem dopiero od 5 rano, więc jeśli zdarzy Wam się zabawić nieco dłużej w barze (lub zasiedzieć w pracy) to pozostaje taksówka, a kurs poza ścisłe centrum kosztuje niemałe pieniądze. Taniej jest przekimać w kapsule. Ot i cała tajemnica.



Wróćmy jednak do wąskich uliczek Tokio, a konkretnie do próby powrotu do domu. Ponoć „skrótem”. Przypomnę tylko, że nadal mieliśmy mgliste pojęcie o topografii okolicy, więc powrót inną drogą niż przyszliśmy wydawał się pomysłem szalonym. Ech my gajdzini… Znów odrobina liczb. Dotarcie od mieszkania do biura przy użyciu mapy zajmuje 10 minut. Wczorajsza wyprawa celem namierzenia miejsca pracy zajęła minut 35, natomiast powrót „skrótem” zajął ponad godzinę. Dlaczego? Ano dlatego, że tutejsze dzielnice to prawdziwe labirynty, w których jeśli jest jakaś logika to zapewne wojenna – tak bardzo zagmatwać drogę, żeby się przeciwnik pogubił. I zapewniam Was, że jeśli kiedyś naród japoński miałby toczyć wojnę obronną na terenie tego miasta, to i stosunek sił 10:1 nie pomoże. Tam gdzie wydaje Wam się, że powinna być jakaś droga znajduje się ściana, dom, płot i tym podobne przeszkody terenowe. Z kolei tam, gdzie byliście przekonani, że jest ślepa uliczka okazuje się, że była droga i to dokładnie ta, którą mieliście iść. Nie wspomnę już nawet o tym, że kąt prosty w tej dzielnicy występuje głownie na ekierkach uczniów miejscowej szkoły. Koniec końców, udało nam się wreszcie wyjść z tego labiryntu. Teraz już wiem, po co w Tokio jest tyle automatów do sprzedaży napojów. Żeby wycieńczeni turyści nie padli z pragnienia, nie mogąc znaleźć wyjścia z dzielnicy.

 


Po wczorajszych przebojach i spacerach jedyne, o czym marzłem to chłodny prysznic. Tylko, że wzięcie prysznica to nie jest taka prosta sprawa. Doskonale pamiętam swoją pierwszą próbę. Bateria wyglądała normalnie. Ot dwa pokrętła, jedno do ustawienia temperatury, drugie do ustawienia siły strumienia wody. Proste. Tylko czemu nie działa? Temperatura na 38, woda odkręcona, ale leci tylko zimna. Już zaczynam się zastanawiać, do której kobiety należy krzyknąć, żeby odkręciła ciepłą, gdy moją uwagę przykuł panel na ścianie. To właśnie tam, a nie na baterii należy ustawić temperaturę wody. W końcu zwykłe wzięcie prysznica byłoby za proste.



(Przypis – w porcie w Rucianem na Mazurach jest dość specyficzny system brania prysznica. Otóż pewna kobiecina odkręca GORĄCĄ wodę w konkretnej kabinie, kiedy usłyszy numer tejże (zimna, w zasadzie lodowata jest nielimitowana). Odkręca, dodajmy, dokładnie na pięć minut, a jest tak skrupulatna, że gdyby ona była odpowiedzialna za amerykańskie kredyty hipoteczne to żadnego kryzysu by nie było. Niestety osoby, które nie wiedzą jak brać prysznic „po rucianemu” dość często dowiadują się tego w sposób bolesny. Ciało namydlone, włosy w trakcie wcierania szamponu, kiedy nagle w połowie drugiej zwrotki „Keine Grenzen" daje się usłyszeć przeciągłe „AAAAAAA!!!”. Lodowata woda uderza w ciało niczym Monika Olejnik ripostą w posła Brudzińskiego. Oj budzi to uśmiech na twarzach przechodniów. Milczeniem pominę fakt, że mi też nikt nie powiedział, jak to się robi w Rucianem…)

 

A dziś niebo oświadczyło wszem i wobec, że sezon deszczowy się wcale nie skończył. Po raz kolejny masowo poginą parasolki.

 

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Autor
O blogu
Najnowsze posty
Najpopularniejsze posty

Napędzana humorem dzięki Joe Monsterowi