Wieś Kundzin, Podlasie. Czasy gomułkowskie. Wieś wyróżniała się wtedy przystankiem kolejowym, ostatnim przed granicą z ZSRR w Kuźnicy. Parafia obejmowała Kundzin i jeszcze kilka innych wiosek. Parafią rządził ksiądz proboszcz: chłop na schwał, w czasie wojny dorobił się oficerskich szlifów, do pociągu wsiadał bokiem, bo jakby próbował wsiąść przodem, to by barami futryny wyłamywał.
Ksiądz jakoś podpadł starym parafiankom i te umyśliły sobie, by go się pozbyć. Słały donosy i petycje do biskupa, w końcu postanowiły wysłać radę parafialną, żeby ta osobiście na biskupa wpłynęła. Dobrodziej ich przyjął i pyta:
- A co wam ksiądz zrobił?
Baby zaczęły wylewać różne żale, w końcu jedna stwierdziła:
- A bo łun bardzo szybko msze odprawia i my nie nadążamy!
Biskup na to:
- A co to za różnica, czy ksiądz powie (tu zaintonował zaśpiew) "Głuuuuuuuupiaaaaaa baaaaabaaaaaa" czy (i tu już bez zaśpiewu) - "głupia baba"? To samo powie.
Baby, głupie czy nie, pojęły, że drogą formalną to się proboszcza nie pozbędą. Uderzono do dwóch największych zakapiorów w parafii (takich, co w pojedynkę potrafili wesele rozgonić), pogodzono ich ze sobą (bardzo się nie lubili i mieli nierozstrzygnięty pojedynek na argumenty siłowe) i przekonano, by w niedzielę przed pierwszą mszą poszli po proboszcza i "odprowadzili" go na dworzec, toż to niedaleko. Rada kupi bilet w jedną stronę do Białegostoku i niech się biskup martwi.
Ponieważ było to przedwiośnie, to gdzieniegdzie leżał jeszcze śnieg, w rowach woda przemieszana z lodem. W taki oto chłodny poranek zakapiory udały się do księdza, by go równie chłodno i definitywnie pożegnać. Zapukali do drzwi. Proboszcz otworzył, oni podeszli do niego z dwóch stron i wzięli go pod ramiona, każdy za jedno, powiedzieli "Idziemy!" i spróbowali zrobić krok. Ale....nie dało się.
Proboszcz nie tylko nie współpracował, ale spojrzał przeciągłym wzrokiem po zbuntowanych parafianach, napiął się w sobie, stuknął odprowadzaczy łbami raz, zamroczyło ich; stuknął drugi - stracili przytomność. Teraz to on ich wziął pod pachy i zaczął iść, ale - nie na dworzec. Szedł w kierunku drogi; cała parafia z ciekawością, ale i z zachowaniem dystansu, podążała za swoim pasterzem.
Proboszcz dotarł do drogi, przy której był rów z lodem. Ciepnął nadal nieprzytomnych niedoszłych wykidajłów, jednego po drugim, prostu w lód, po czym bez słowa wrócił do plebanii.
Msze tego dnia odbyły się zgodnie z harmonogramem. Do tematu niedoszłej eksmisji proboszcza już nikt nigdy nie wracał.
Ksiądz jakoś podpadł starym parafiankom i te umyśliły sobie, by go się pozbyć. Słały donosy i petycje do biskupa, w końcu postanowiły wysłać radę parafialną, żeby ta osobiście na biskupa wpłynęła. Dobrodziej ich przyjął i pyta:
- A co wam ksiądz zrobił?
Baby zaczęły wylewać różne żale, w końcu jedna stwierdziła:
- A bo łun bardzo szybko msze odprawia i my nie nadążamy!
Biskup na to:
- A co to za różnica, czy ksiądz powie (tu zaintonował zaśpiew) "Głuuuuuuuupiaaaaaa baaaaabaaaaaa" czy (i tu już bez zaśpiewu) - "głupia baba"? To samo powie.
Baby, głupie czy nie, pojęły, że drogą formalną to się proboszcza nie pozbędą. Uderzono do dwóch największych zakapiorów w parafii (takich, co w pojedynkę potrafili wesele rozgonić), pogodzono ich ze sobą (bardzo się nie lubili i mieli nierozstrzygnięty pojedynek na argumenty siłowe) i przekonano, by w niedzielę przed pierwszą mszą poszli po proboszcza i "odprowadzili" go na dworzec, toż to niedaleko. Rada kupi bilet w jedną stronę do Białegostoku i niech się biskup martwi.
Ponieważ było to przedwiośnie, to gdzieniegdzie leżał jeszcze śnieg, w rowach woda przemieszana z lodem. W taki oto chłodny poranek zakapiory udały się do księdza, by go równie chłodno i definitywnie pożegnać. Zapukali do drzwi. Proboszcz otworzył, oni podeszli do niego z dwóch stron i wzięli go pod ramiona, każdy za jedno, powiedzieli "Idziemy!" i spróbowali zrobić krok. Ale....nie dało się.
Proboszcz nie tylko nie współpracował, ale spojrzał przeciągłym wzrokiem po zbuntowanych parafianach, napiął się w sobie, stuknął odprowadzaczy łbami raz, zamroczyło ich; stuknął drugi - stracili przytomność. Teraz to on ich wziął pod pachy i zaczął iść, ale - nie na dworzec. Szedł w kierunku drogi; cała parafia z ciekawością, ale i z zachowaniem dystansu, podążała za swoim pasterzem.
Proboszcz dotarł do drogi, przy której był rów z lodem. Ciepnął nadal nieprzytomnych niedoszłych wykidajłów, jednego po drugim, prostu w lód, po czym bez słowa wrócił do plebanii.
Msze tego dnia odbyły się zgodnie z harmonogramem. Do tematu niedoszłej eksmisji proboszcza już nikt nigdy nie wracał.
--
Pracuj u podstaw. Zaminuj fundamenty systemu. Wszelkie prawa do treści wrzutów zastrzeżone
Nie namawiam do łamania prawa. Namawiam do zmiany konstytucji tak, aby pewne czyny stały się legalne.
No shitlings, no cry!