Blake przyszedł pół godziny później i zebrał poukładane w kupki na jednej z prycz
papiery. Katolicy, protestanci, buddyści, wyznawcy Allacha... Starozakonnych nie było, a
przynajmniej się nie przyznali. Wśród wcielonych do arabskiej armii samobójcy nie istnieli.
– Dobra. – Sierżant powoli przeglądał plik kartek. – Ci, którzy nie czczą niedzieli z
powrotem do zbiornika, bo on coś słabo wyczyszczony. Katolicy, rzymscy i greccy, oraz
protestanci udadzą się do kaplicy na mszę. Mam tylko jeden mały problem. Na terenie
jednostki nie ma miejsca na budowę, więc kazałem postawić kaplicę poza terenem jednostki.
Pobiegniecie tam. – Uśmiechnął się zadowolony. – To tylko dwadzieścia kilometrów w jedną
stronę. Przed nocą wrócicie.
Oddział chciał go rozszarpać, ale facet wcale nie był taki głupi. Miał za oknami arabski
pluton uzbrojony po zęby. Wziął do ręki ostatnie cztery kartki.
– Co tu jest napisane?
– Jestem czcicielem Bachusa! – zawył Hot Dog, stając na baczność.
– A co to, kurwa, jest?!
– Starożytna grecka religia – recytował najemnik z przekonaniem. – Nie mam żadnych
świąt kościelnych, ale od czasu do czasu muszę pić przedmiot swojego kultu!
– Znaczy wódę? To przecież Maroko. Gdzie sobie kupicie?
– Proszę o przepustkę do ambasady Rosji, Polski lub Niemiec, gdzie zakupię przedmiot
mojego kultu.
Blake parsknął śmiechem.
– Dobra, dam wam przepustkę. Inteligencję trzeba cenić.
Hot Dog westchnął zadowolony. Zerknął na Toy i powiedział samymi ustami, bezgłośnie:
– Dzięki! Dzięki! Dzięki!!!
Sierżant podszedł do trójki dziewczyn skupionych w najodleglejszym kącie sali. Tym
razem wyglądał surowo.
– Co to jest religia... – zerknął na ich formularze – religia M’pondo? Jakie obchodzicie
święta?
– My nie mamy żadnych świąt, panie sierżancie. – Toy wyprężyła się na baczność. –
Nasz Bóg każe nam pracować codziennie!
– To i dobrze. Teraz wyczyścicie...
– Nie możemy teraz niczego czyścić, panie sierżancie. Właśnie nadszedł czas na rytualne
obmywanie.
– Co?! – warknął. – A wiecie, gdzie jest najbliższa myjnia? Pięćdziesiąt kilometrów...
– Nasz Bóg każe się nam myć w najbliższym źródle wody – przerwała mu Toy. – A ono
jest jakieś dwadzieścia metrów stąd.
Dał się wytrącić z rozkazującego tonu.
– Co to jest to M’pondo?
– To religia zatwierdzona w ONZ. Proszę sprawdzić.
Dziewczyna wzięła ręcznik i, omijając zaskoczonego sierżanta, ruszyła w stronę kabin z
prysznicami.
– Proszę kazać włączyć wodę w centralnym węźle. Inaczej napiszemy skargę, że
odmawia nam się tutaj podstawowych praktyk religijnych.
Mobutu i Tally-Ho ruszyły za nią z własnymi ręcznikami. Obie zagryzały wargi, żeby nie
parsknąć śmiechem.
Umyły się po raz pierwszy dokładnie. Chichotały w swoich kabinach. Po raz pierwszy też
poczuły wielką ulgę. Wytarły się do sucha, przebrały. Ale Blake już na nie czekał.
– A teraz... – wrzasnął.
– A teraz – przerwała mu Toy – musimy się połączyć z naszym Bogiem, panie sierżancie.
– Jak to: połączyć? – Znowu dał się zaskoczyć. – Uprawiacie z nim seks?
– Nie, panie sierżancie. Nasz Bóg nawiedza nas we śnie. I teraz właśnie, gdy już jesteśmy
czyste, nadszedł czas na rytualną drzemkę.
– I tak jest co tydzień?
– Nie, panie sierżancie. Codziennie.
Toy ruszyła w stronę ich baraku. Mobutu i Tally-Ho poszły za nią, zasłaniając usta
dłońmi.
– Ty se, psiakrew, jaja robisz... Tfu! Ty se dowcipy robisz?!
– Nie, panie sierżancie. Przepraszam, ale muszę teraz iść obcować ze swoim Bogiem.
Blake przygryzł wargi. Wściekły ruszył do baraku rozprowadzania, żeby sprawdzić w
komputerze, co to jest M’pondo. Być może skorzystał nawet z tej samej encyklopedii, z której
korzystała Toy.
--
We are House Atreides. There is no call we do not aswer. There is no faith that we betray.