Dawno temu, gdy byłem jeszcze śliczną, małą dziewczynką, panie zadawały dzieciom w przedszkolach pytania w stylu: "co mamy z węgla?".
Dzieciaki odpowiadały, że ciepło, bo węglem się pali w piecu i myślały że szlus, a to był dopiero wstęp, bo wtedy pani zaczynała opowiadać co jeszcze i człowiek w drodze do domu zastanawiał się co "z węgla" nie jest.
Stąd zresztą wziął się ten kawał o Jasiu:
Pani - Co mamy z gęsi?
Jasiu - Smalec.
P - I co jeszcze?
J - No, smalec.
P - A co jest w poduszce?
J - Dziura.
P - No dobrze, niech będzie że dziura. A co wypada z tej dziury?
J - Pióra.
P - Dobrze. To co jeszcze mamy z gęsi?
J - Smalec.Temat na dziś: burak. Zwyczajny. Czerwony.

To co mamy z tego buraka?
No, barszcz.
Buraczki tarte z chrzanem.
Sok z buraków mamy, bardzo zdrowy i w ogóle.
Dobrze. I co jeszcze?
Hm.
A jakby do tego buraka dołożyć cukru. Trzcinowego.

Mało. Słodki burak i co? Bez polotu jakby.
Coś by jeszcze trzeba.
No to lu: dokładamy trzy tabliczki gorzkiej czekolady, trzy jajka, olej słonecznikowy, proszek do pieczenia, sodę oczyszczoną i aromat waniliowy.

Nooo, od razu poważniej to wygląda.
Podejrzewam, że przez tę czekoladę.
Dobra.
Czekoladę można połamać drobniutko, rozpuścić w rondelku:

a z roztopionej uformować sobie pomniczek ulubionego artysty estradowego.
Ale my odstawiliśmy ją po prostu do przestygnięcia.
Do dwóch setek mąki w miseczce powędrowała łyżeczka proszku do pieczenia i druga sody, które wymerdano z mąką skutecznie.

Oraz z migdałami.

Lepsze by były w sumie mielone, ale i takie obleciały.
Wyszło z tego takie cóś:

Kiedy czekolada sobie stygła, wsypało się do dzbanka dwie setki cukru i ubiło z jajkami na masę.


Do tej masy powolutku i po troszkę wlało się setkę oleju, mieszając na wolnych obrotach.

Później, łyżeczka aromatu dla aromatu.

Mieszanka z miseczki powędrowała do dzbanka i została dokładnie wymieszana.

Później wylądował w niej starty buraczek i też został zamieszany w sprawę.


Dla zachowania jego anonimowości, zamaskowaliśmy go skutecznie czekoladą.

I co? Widać go?
Nie widać.
Pełne incognito, inkoguto i w ogóle było i nie ma.

Całość przeniosła się do tortownicy wyścielonej papierem do pieczenia, a następnie do piekarnika w 180 stopni. Circa about.


Kiedy na specjalistycznym narzędziu drewnianym jednorazowego użytku nie zostawał lepki ślad, poleżało sobie to jeszcze chwilkę przy otwartych drzwiczkach i w końcu wylądowało na desce.

Się przypiekło z wierzchu. Trochę.
Ale to się wytnie.
Jak całkiem wystygnie.
A póki co, to przyszła pora na serki.
Twarożek w kubełku, mascarpone, do tego śmietana 30%, cukier puder i konfitura jagodowa. Kwaskowa leciutko.

Więcej niż pół kubełka twarożku zostało ubite z cukrem pudrem:


Serek mascarpone, powolutku, po cichutku, po łyżce wędrował do masy i był w nią wmieszy... wmieszywywa... na najwolniejszych obrotach miksowany.


Śmietana wlana do miski została fest ubita.



A później razem z większą częścią słoiczka konfitury dodana do masy serkowej i delikatnie wymieszana łyżką.


Tak, żeby się zrobiły takie jakby kolorowe paseczki, czy coś.

Ciasto zostało przekrojone i przełożone masą


a następnie cienką warstwą posmyrane po wierzchu.
Na koniec całość przeleciano za pomocą pseudo szpachelki, gładzią z bitej śmietany.


Równo to to co prawda nie wyszło, ale i tak powędrowało do "wykończenia".

Szpachla, szpachla, farba i wułala:

Torcik urodzinowy SynkaMalinak jak byk.
Z buraczka.
Tego, o:
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą